W ramach poszukiwania inspiracji czytałem sobie Borgesa i jestem zaskoczony, jak się te opowiadania i eseje postarzały, jak z tego uleciał cały gaz. Paradoksy, które nikogo już chyba nie zadziwią, jakieś sztuczne, książkowe, papierowe duperele. Po lekturze każdego utworu wzruszałem ramionami i mówiłem sobie w duchu: "Fajnie, ale co z tego?". Czas jako labirynt, biblioteka, wymyślone kraje - na wesoło można by się tym jeszcze bawić. A tu ani śmieszy, ani przeraża głębią, układanie pasjansa, sztuka Origami i nic więcej. O ileż ciekawsze są rozmyślania Lema. Nie ma porównania w ogóle pomiędzy tymi dwoma pisarzami. To, że Borges jest tak ceniony, wynika chyba stąd, że Lem jeszcze jednak za mało znany wśród intelektualistów pozafantastycznych. Z tych Argentyńczyków zdecydowanie mocniejszy jest dla mnie Cortazar.
Dumam też nad tym, jak mało w fantastyce prywatnych mitologii, a mnóstwo prefabrykatów w postaci elfów, cyborgów, obcych, czarowników itp. U Kafki anioły i diabły nie przypominały tych z jasełek ani średniowiecza, nosiły meloniki i siedziały w kancelariach, u Kantora parasole ikoła rowerowe nabierały metafizycznych znaczeń. Stasiuk nadaje cechy mityczne prostym chłopom z Galicji itp. A u nas zawsze bez wyobraźni. Hal Duncan zaliczany do czołówki nowej SF opisuje piekło jakby żył w 13 wieku.
No więc zastanawiam się, jaką mitologię można by stworzyć dla współczesnej Nowej Huty np. Jakie przedmioty i postacie mogłyby przyjąć rolę archetypów, demonów, aniołów.
Czy diabełki biegają w dresach czy raczej siedzą w bankach? Czy raj przypomina galerię handlową czy serial o młodych prawniczkach. Te skojarzenia są oczywiście banalne, trzeba by się bardziej postarać, ale już żadnych wampirów, aniołów ze skrzydłami czy psychopatów nie chcę.
wtorek, 9 marca 2010
sobota, 6 marca 2010
A jednak lans na całego
W duchu poprzedniego wpisu pozwolę sobie na bezczelny lans. Wczoraj przyszła paczka z moimi książkami, w księgarniach za tydzień, więc jeśli ktoś nie ma pojęcia, co to jest, to zasampluję pierwszymi stronami pierwszego rozdziału. To moja wizja powieści przygodowej, trochę zakręcona może, ale przyjemnie się pisało.
"Ctene damy, jest vam kour z doutniku oblizny? Szanowne panie, czy dym z cygar jest wam przykry?
Nawet podczas jazdy dorożką, co często trwa nie dłużej niż kilka minut, Emanuel Henzelmann nie marnował czasu. Grunt to dobra organizacja pracy, powtarzał zawsze. Zamiast bezmyślnie gapić się na inne powozy, szyldy mijanych sklepów czy też cylindry i kapelusze przechodniów, emerytowany komisarz ck policji odczytywał na głos co trudniejsze słówka oraz zwroty z rozłożonego na rozchybotanych kolanach podręcznika.
Czynił tak już od tygodnia, zgodnie zresztą z planem, jaki sobie ułożył. Postanowił bowiem nauczyć się języka czeskiego, pracując nad nim codziennie, ale - uwaga! - poświęcając mu tylko tyle czasu, ile spędzał w krakowskich dorożkach.
To na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niewiele.
Lecz jeśli po miesiącu czy dwóch - przekonywał Emanuel sceptycznie nastawionych przyjaciół - dodamy do siebie te rozproszone minuty, to w rezultacie otrzymamy kilka dobrych godzin nauki.
To zupełnie tak jak z samą jazdą: przeciętnie człowiek spędza w dorożkach od piętnastu do dwudziestu minut dziennie i po kilku latach okazuje się, że przebył dystans równy odległości z Krakowa do Delhi. Albo gdzieś na Syberię. W nauce ważna jest oczywiście systematyczność. Podobno pewien brytyjski pułkownik - notabene dowodzący garnizonem właśnie w północnych Indiach - przetłumaczył na angielski "Eneidę", pracując nad tekstem wyłącznie w trakcie wypalania poobiedniego cygara.
Taki przykład z pewnością przemawia do wyobraźni.
W szczególności zaś do wyobraźni samego Emanuela Henzelmanna, który wykorzystywał każdą okazję, aby urozmaicić sobie monotonne życie wdowca.
Tego czwartkowego przedpołudnia - był koniec listopada 1879 roku, pachniało dymem węglowym i wilgotnymi liśćmi - emerytowany policjant złapał dorożkę na ulicy Świętej Anny i kazał się zawieźć do zakładu fotograficznego Walerego Rzewuskiego, czyli na ulicę Kolejową.
To był spory kawałek drogi, toteż pod rozłożoną budą dorożki Emanuel mógł spokojnie dokończyć piąty rozdział podręcznika (hotel) i powtórzyć słówka związane z pogodą oraz dokładaniem przez służbę drew do pieca.
Natychmiast po wejściu do pojazdu i usadowieniu się na skórzanym siedzeniu założył na nos binokle w stalowej oprawie, wyjął z teczki książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie.
-Vezmete podusku pryc! Proszę wziąć poduszkę precz.
Dorożkarzowi wydawało się, że słowa te skierowane są do niego, lecz pasażer niecierpliwym gestem nakazał mu jechać. Fakier uchylił więc tylko uprzejmie wyrudziałego melonika i chwycił za bat.
-To je mizerny ohen. To nędzny ogień.
Kopyta zastukały o bruk, dorożka ruszyła.
-Tlakomer padl. Barometr idzie w dół.
Zanim wjechali z turkotem na połyskujący wilgocią i niemal pusty o tej porze Rynek Główny, Emanuel Henzelmann pochłonięty był już całkowicie zawiłościami czeskiej mowy. Nie zauważył, kiedy minęli Sukiennice i kościółek Świętego Bartłomieja. Dopiero gdy jedno z kół dorożki podskoczyło na wyboju, rozejrzał się wokół lekko nieprzytomnym wzrokiem. Konie, stukając miarowo o bruk, wjeżdżały w ulicę Sienną, gdzie pachniały pieczone na blachach kasztany. Po lewej widać już było przykryte gontowymi dachami stragany Małego Rynku.
Uspokojony Emanuel wrócił do powtarzania słówek.
-Potrebuji zouvak! Proszę o chłopca do butów.
Ktoś, kto by nie znał Emanuela Henzelmanna, zapewne dałby się zwieść jego młodzieńczemu wyglądowi. Emerytowany policjant sprawiał wrażenie dużo młodszego, niż był w istocie: wysportowana szczupła sylwetka, ciemne włosy przetykane tylko gdzieniegdzie srebrnymi nitkami siwizny, no i to bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi, spojrzenie, pod wpływem którego niejeden przestępca całkowicie tracił rezon.
Nie wyglądał również na ekscentryka, chociaż - co tu dużo kryć - niewątpliwie był ekscentrykiem.
Prawdopodobnie wszyscy w mieście wiedzieli o jego osobliwych pasjach. Naturalnie odrobinę się z niego podśmiewano, że dziwak, że ciągle szuka wczorajszego dnia. Rzeczywiście, gdzie tylko działo się coś niezwykłego, tam natychmiast pojawiał się Emanuel Henzelmann. Dziwak, ekscentryk -tak, oczywiście, ale nieszkodliwy, a przy tym pełen wdzięku. Prawdziwy łowca tajemnic.
Teraz, po przejściu na emeryturę, miał na takie zabawy mnóstwo czasu.
Od kilku lat pisywał więc do gazet artykuły, w których demaskował wszelkiej maści oszustów - hipnotyzerów, fałszywych uzdrowicieli, wynalazców mikroskopów akustycznych, konstruktorów silników, które wykorzystywały jako źródło energii wibracje w eterze. Tropił złodziejaszków przebierających się za duchy oraz kawalarzy fabrykujących ślady najdziwniejszych stworzeń.
Nie zawsze na artykułach się kończyło.
Przykład pierwszy z brzegu: głośna była swego czasu historia z lewitującą Włoszką, niejaką Marią Catalani, ulubienicą Paryża, Londynu oraz Wiednia, jak informowały porozklejane na ulicach plakaty. I właśnie Emanuel Henzelmann odkrył, na czym tak naprawdę polega fenomen jej lewitacji. Ukrytą w sąsiednim pomieszczeniu skomplikowaną maszynerię udało mu się zatrzymać dopiero podczas ostatniego pokazu. Leciwa już Włoszka opuściła Kraków ze złamaną ręką i - niegroźnymi na szczęście - obrażeniami głowy, przez co musiała przełożyć terminy amerykańskich występów.
"Ctene damy, jest vam kour z doutniku oblizny? Szanowne panie, czy dym z cygar jest wam przykry?
Nawet podczas jazdy dorożką, co często trwa nie dłużej niż kilka minut, Emanuel Henzelmann nie marnował czasu. Grunt to dobra organizacja pracy, powtarzał zawsze. Zamiast bezmyślnie gapić się na inne powozy, szyldy mijanych sklepów czy też cylindry i kapelusze przechodniów, emerytowany komisarz ck policji odczytywał na głos co trudniejsze słówka oraz zwroty z rozłożonego na rozchybotanych kolanach podręcznika.
Czynił tak już od tygodnia, zgodnie zresztą z planem, jaki sobie ułożył. Postanowił bowiem nauczyć się języka czeskiego, pracując nad nim codziennie, ale - uwaga! - poświęcając mu tylko tyle czasu, ile spędzał w krakowskich dorożkach.
To na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niewiele.
Lecz jeśli po miesiącu czy dwóch - przekonywał Emanuel sceptycznie nastawionych przyjaciół - dodamy do siebie te rozproszone minuty, to w rezultacie otrzymamy kilka dobrych godzin nauki.
To zupełnie tak jak z samą jazdą: przeciętnie człowiek spędza w dorożkach od piętnastu do dwudziestu minut dziennie i po kilku latach okazuje się, że przebył dystans równy odległości z Krakowa do Delhi. Albo gdzieś na Syberię. W nauce ważna jest oczywiście systematyczność. Podobno pewien brytyjski pułkownik - notabene dowodzący garnizonem właśnie w północnych Indiach - przetłumaczył na angielski "Eneidę", pracując nad tekstem wyłącznie w trakcie wypalania poobiedniego cygara.
Taki przykład z pewnością przemawia do wyobraźni.
W szczególności zaś do wyobraźni samego Emanuela Henzelmanna, który wykorzystywał każdą okazję, aby urozmaicić sobie monotonne życie wdowca.
Tego czwartkowego przedpołudnia - był koniec listopada 1879 roku, pachniało dymem węglowym i wilgotnymi liśćmi - emerytowany policjant złapał dorożkę na ulicy Świętej Anny i kazał się zawieźć do zakładu fotograficznego Walerego Rzewuskiego, czyli na ulicę Kolejową.
To był spory kawałek drogi, toteż pod rozłożoną budą dorożki Emanuel mógł spokojnie dokończyć piąty rozdział podręcznika (hotel) i powtórzyć słówka związane z pogodą oraz dokładaniem przez służbę drew do pieca.
Natychmiast po wejściu do pojazdu i usadowieniu się na skórzanym siedzeniu założył na nos binokle w stalowej oprawie, wyjął z teczki książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie.
-Vezmete podusku pryc! Proszę wziąć poduszkę precz.
Dorożkarzowi wydawało się, że słowa te skierowane są do niego, lecz pasażer niecierpliwym gestem nakazał mu jechać. Fakier uchylił więc tylko uprzejmie wyrudziałego melonika i chwycił za bat.
-To je mizerny ohen. To nędzny ogień.
Kopyta zastukały o bruk, dorożka ruszyła.
-Tlakomer padl. Barometr idzie w dół.
Zanim wjechali z turkotem na połyskujący wilgocią i niemal pusty o tej porze Rynek Główny, Emanuel Henzelmann pochłonięty był już całkowicie zawiłościami czeskiej mowy. Nie zauważył, kiedy minęli Sukiennice i kościółek Świętego Bartłomieja. Dopiero gdy jedno z kół dorożki podskoczyło na wyboju, rozejrzał się wokół lekko nieprzytomnym wzrokiem. Konie, stukając miarowo o bruk, wjeżdżały w ulicę Sienną, gdzie pachniały pieczone na blachach kasztany. Po lewej widać już było przykryte gontowymi dachami stragany Małego Rynku.
Uspokojony Emanuel wrócił do powtarzania słówek.
-Potrebuji zouvak! Proszę o chłopca do butów.
Ktoś, kto by nie znał Emanuela Henzelmanna, zapewne dałby się zwieść jego młodzieńczemu wyglądowi. Emerytowany policjant sprawiał wrażenie dużo młodszego, niż był w istocie: wysportowana szczupła sylwetka, ciemne włosy przetykane tylko gdzieniegdzie srebrnymi nitkami siwizny, no i to bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi, spojrzenie, pod wpływem którego niejeden przestępca całkowicie tracił rezon.
Nie wyglądał również na ekscentryka, chociaż - co tu dużo kryć - niewątpliwie był ekscentrykiem.
Prawdopodobnie wszyscy w mieście wiedzieli o jego osobliwych pasjach. Naturalnie odrobinę się z niego podśmiewano, że dziwak, że ciągle szuka wczorajszego dnia. Rzeczywiście, gdzie tylko działo się coś niezwykłego, tam natychmiast pojawiał się Emanuel Henzelmann. Dziwak, ekscentryk -tak, oczywiście, ale nieszkodliwy, a przy tym pełen wdzięku. Prawdziwy łowca tajemnic.
Teraz, po przejściu na emeryturę, miał na takie zabawy mnóstwo czasu.
Od kilku lat pisywał więc do gazet artykuły, w których demaskował wszelkiej maści oszustów - hipnotyzerów, fałszywych uzdrowicieli, wynalazców mikroskopów akustycznych, konstruktorów silników, które wykorzystywały jako źródło energii wibracje w eterze. Tropił złodziejaszków przebierających się za duchy oraz kawalarzy fabrykujących ślady najdziwniejszych stworzeń.
Nie zawsze na artykułach się kończyło.
Przykład pierwszy z brzegu: głośna była swego czasu historia z lewitującą Włoszką, niejaką Marią Catalani, ulubienicą Paryża, Londynu oraz Wiednia, jak informowały porozklejane na ulicach plakaty. I właśnie Emanuel Henzelmann odkrył, na czym tak naprawdę polega fenomen jej lewitacji. Ukrytą w sąsiednim pomieszczeniu skomplikowaną maszynerię udało mu się zatrzymać dopiero podczas ostatniego pokazu. Leciwa już Włoszka opuściła Kraków ze złamaną ręką i - niegroźnymi na szczęście - obrażeniami głowy, przez co musiała przełożyć terminy amerykańskich występów.
czwartek, 4 marca 2010
Drapieżnik w akcji
Na fajny opis trafiłem w albumie "Polski Outdoor. Reklama w przestrzeni publicznej":
" Reklama zewnętrzna przypomina rozbuchaną tropikalną dżunglę. Jeśli tylko może, zapuszcza korzenie w najdrobniejszych szczelinach, zajmuje każdą odrobinę wolnej przestrzeni. Strzela w górę drzewami billboardów, pokrywa ściany i płoty pnączami bannerów, obrasta latarnie i słupy mchem ogłoszeń, rzuca liście ulotek, pączkuje dziesiątkami odmian i gatunków. Z wolna, lecz nieustępliwie pochłania całe miasta, porasta pobocza dróg, zasłania światło w mieszkaniach, rozpełza się na parki, plaże, stoki narciarskie. Nie oszczędza zabytków, kościołów, cmentarzy, muzeów, pomników, szkół czy miejsc pamięci".
Kurcze, brzmi to jak fragment jednej z tych pierwszych apokaliptycznych powieści Ballarda. Coś w tym jest. W dodatku próbuje się to dziadostwo dostać do mojego mieszkania: wystaje ze skrzynki pocztowej, leży na wycieraczce, wysypuje się z gazety. Cały świat chce mi coś sprzedać, i to bardzo chce. Codziennie banki oferują mi kredyty poprzez pocztę internetową, co otworzę jakiś portal, to przesłania go reklama, której nie sposób skasować, przynajmniej dwa razy w tygodniu ktoś do mnie dzwoni oferując naczynia do gotowania na parze( już mam), komplet pościeli wełnianej, ubezpieczenie, nową kablówkę. Nie wystarczy powiedzieć, że mnie to nie interesuje, bo za tydzień zadzwonią i tak.
Mógłbym się dalej wściekać i rzucać kamieniami, ale właśnie uświadomiłem sobie, że i ja nie bez winy.
Otóż kiedy np. wysyłam jakiś tekst do redakcji, to kiedy nie dostaję odpowiedzi, wysyłam go jak gdyby nigdy nic po raz drugi. Tym sposobem publikowałem np. w NF, bo odpowiedzi otrzymywałem dopiero po powtórnym przesłaniu. A więc narzucałem się jak jakiś bank ze swoim kredytem. Co więcej, na forum SFFH o dłuższego już czasu daję ludziom po oczach okładkami swoich książek. Mam nawet stosowne koszulki z nadrukami, a więc jestem już chodzącym bannerem. Myśl ta jest poniekąd pokrzepiająca. Nie jestem już tylko ofiarą w tej dżungli, ale również drapieżnikiem. Być może mikrodrapieżnikiem, wielkości listka, ale zawsze coś. Polować to my, a nie na nas.
" Reklama zewnętrzna przypomina rozbuchaną tropikalną dżunglę. Jeśli tylko może, zapuszcza korzenie w najdrobniejszych szczelinach, zajmuje każdą odrobinę wolnej przestrzeni. Strzela w górę drzewami billboardów, pokrywa ściany i płoty pnączami bannerów, obrasta latarnie i słupy mchem ogłoszeń, rzuca liście ulotek, pączkuje dziesiątkami odmian i gatunków. Z wolna, lecz nieustępliwie pochłania całe miasta, porasta pobocza dróg, zasłania światło w mieszkaniach, rozpełza się na parki, plaże, stoki narciarskie. Nie oszczędza zabytków, kościołów, cmentarzy, muzeów, pomników, szkół czy miejsc pamięci".
Kurcze, brzmi to jak fragment jednej z tych pierwszych apokaliptycznych powieści Ballarda. Coś w tym jest. W dodatku próbuje się to dziadostwo dostać do mojego mieszkania: wystaje ze skrzynki pocztowej, leży na wycieraczce, wysypuje się z gazety. Cały świat chce mi coś sprzedać, i to bardzo chce. Codziennie banki oferują mi kredyty poprzez pocztę internetową, co otworzę jakiś portal, to przesłania go reklama, której nie sposób skasować, przynajmniej dwa razy w tygodniu ktoś do mnie dzwoni oferując naczynia do gotowania na parze( już mam), komplet pościeli wełnianej, ubezpieczenie, nową kablówkę. Nie wystarczy powiedzieć, że mnie to nie interesuje, bo za tydzień zadzwonią i tak.
Mógłbym się dalej wściekać i rzucać kamieniami, ale właśnie uświadomiłem sobie, że i ja nie bez winy.
Otóż kiedy np. wysyłam jakiś tekst do redakcji, to kiedy nie dostaję odpowiedzi, wysyłam go jak gdyby nigdy nic po raz drugi. Tym sposobem publikowałem np. w NF, bo odpowiedzi otrzymywałem dopiero po powtórnym przesłaniu. A więc narzucałem się jak jakiś bank ze swoim kredytem. Co więcej, na forum SFFH o dłuższego już czasu daję ludziom po oczach okładkami swoich książek. Mam nawet stosowne koszulki z nadrukami, a więc jestem już chodzącym bannerem. Myśl ta jest poniekąd pokrzepiająca. Nie jestem już tylko ofiarą w tej dżungli, ale również drapieżnikiem. Być może mikrodrapieżnikiem, wielkości listka, ale zawsze coś. Polować to my, a nie na nas.
wtorek, 2 marca 2010
Wierzby, bociany i kaszlenie krwią, czyli Chopin po naszemu
Wczoraj na tvp Kultura "Pragnienie miłości".
Oto co my sami wyrabiamy z biednym Chopinem, większych szkód nie zrobiliby nam ani Niemce, ani ruskie. Brak mi słów po tym filmie. 200 lat tworzenia w Polsce żałosnej, sentymentalnej kukły kompozytora tutaj znalazło swe ukoronowanie. Dochodzę do smutnego wniosku, że Chopin był po prostu za wielki jak na Polskę. Nie miał tu godnych poprzedników, ani godnych kontynuatorów, był wybrykiem natury, czymś, co w tym klimacie kulturalnym nie miało prawa zakwitnąć. Zaraz więc po jego śmierci trzeba go było sprowadzić do naszego poziomu - z Fryderyka zrobić Frycka, otoczyć wierzbami, bocianami, Powstaniem Listopadowym, wszystkim tym, co w naszym mniemaniu jest wielkie. Bo polskie. Zdobycze czysto artystyczne przejęli po Chopinie cudzoziemcy - Liszt, Skriabin, Wagner, Rachmaninow, Debussy, Ravel. My z tej lekcji zapamiętaliśmy "polonezowy krok", mazurkowe "hop-sasa", Moskali przy armatach i rzewne melodie snute w tęsknocie za ojczyzną. Urobiliśmy sobie takiego Chopina, jaki do nas pasuje.
Tymczasem to był kosmopolita, twardy gracz robiący karierę na zachodzie, z którym śmiało mogliby się utożsamiać dzisiejsi młodzi ludzie pracujący w wielkich zagranicznych firmach. To nie była zbolała sierota, pielęgnująca polskie kompleksy, tylko czołówka artystyczna tamtej epoki. Narzucił się światu za pomocą swojej sztuki, w której nie czuł żadnych kompleksów. Cały świat go wielbi nie za bociany i powstania, nie za polskość, tylko za muzyczny geniusz. Nie ma żadnej "polskości" w etiudach, walcach, sonatach, scherzach, po co mu dorabiamy tę gębę? Sztuka jest ponad narodami, nie leczmy swoich kompleksów tworząc z Chopina figurkę z cepelii.
Autorzy filmu stworzyli dodatkowo jakąś odpychającą postać pajaca, wiecznie z muchami w nosie, pozbawionego poczucia humoru czy dystansu do siebie. Sądząc zapewne, że taka rozkapryszona gwiazda lepiej pasuje do stereotypu geniusza. Wystarczy przeczytać jego listy, żeby dowiedzieć się, jak dalekie to od prawdy, jak bardzo ludzki był. Ten film to porażka pod każdym względem. Nawet konsultantów muzycznych nie chciało się nikomu zatrudnić, więc Chopin albo odgrywa utwory, których jeszcze nie miał prawa napisać, albo malowniczo komponuje takie, które zgodnie z chronologią filmu wydać powinien już przynajmniej 10 lat temu.
A jako leitmotiv towarzyszy nam sentymentalny walczyk, którego sam kompozytor nie zgodził się wydać, ale pielęgnujący za to stereotyp, że muzyka jego jest albo "polonezowo" polska, albo przynajmniej ckliwa i sentymentalna jak popowe ballady. Wcale taka nie jest. Jest drapieżna, nowoczesna, często brutalna, nie na darmo czerpał z niej i czerpie jazz. Ale to już nie interesuje autorów, serwujących schemat: George Sand, Majorka, gruźlica, sentymentalizm, "geniusz" i tęsknota. Zbrodnia, i tyle.
Oto co my sami wyrabiamy z biednym Chopinem, większych szkód nie zrobiliby nam ani Niemce, ani ruskie. Brak mi słów po tym filmie. 200 lat tworzenia w Polsce żałosnej, sentymentalnej kukły kompozytora tutaj znalazło swe ukoronowanie. Dochodzę do smutnego wniosku, że Chopin był po prostu za wielki jak na Polskę. Nie miał tu godnych poprzedników, ani godnych kontynuatorów, był wybrykiem natury, czymś, co w tym klimacie kulturalnym nie miało prawa zakwitnąć. Zaraz więc po jego śmierci trzeba go było sprowadzić do naszego poziomu - z Fryderyka zrobić Frycka, otoczyć wierzbami, bocianami, Powstaniem Listopadowym, wszystkim tym, co w naszym mniemaniu jest wielkie. Bo polskie. Zdobycze czysto artystyczne przejęli po Chopinie cudzoziemcy - Liszt, Skriabin, Wagner, Rachmaninow, Debussy, Ravel. My z tej lekcji zapamiętaliśmy "polonezowy krok", mazurkowe "hop-sasa", Moskali przy armatach i rzewne melodie snute w tęsknocie za ojczyzną. Urobiliśmy sobie takiego Chopina, jaki do nas pasuje.
Tymczasem to był kosmopolita, twardy gracz robiący karierę na zachodzie, z którym śmiało mogliby się utożsamiać dzisiejsi młodzi ludzie pracujący w wielkich zagranicznych firmach. To nie była zbolała sierota, pielęgnująca polskie kompleksy, tylko czołówka artystyczna tamtej epoki. Narzucił się światu za pomocą swojej sztuki, w której nie czuł żadnych kompleksów. Cały świat go wielbi nie za bociany i powstania, nie za polskość, tylko za muzyczny geniusz. Nie ma żadnej "polskości" w etiudach, walcach, sonatach, scherzach, po co mu dorabiamy tę gębę? Sztuka jest ponad narodami, nie leczmy swoich kompleksów tworząc z Chopina figurkę z cepelii.
Autorzy filmu stworzyli dodatkowo jakąś odpychającą postać pajaca, wiecznie z muchami w nosie, pozbawionego poczucia humoru czy dystansu do siebie. Sądząc zapewne, że taka rozkapryszona gwiazda lepiej pasuje do stereotypu geniusza. Wystarczy przeczytać jego listy, żeby dowiedzieć się, jak dalekie to od prawdy, jak bardzo ludzki był. Ten film to porażka pod każdym względem. Nawet konsultantów muzycznych nie chciało się nikomu zatrudnić, więc Chopin albo odgrywa utwory, których jeszcze nie miał prawa napisać, albo malowniczo komponuje takie, które zgodnie z chronologią filmu wydać powinien już przynajmniej 10 lat temu.
A jako leitmotiv towarzyszy nam sentymentalny walczyk, którego sam kompozytor nie zgodził się wydać, ale pielęgnujący za to stereotyp, że muzyka jego jest albo "polonezowo" polska, albo przynajmniej ckliwa i sentymentalna jak popowe ballady. Wcale taka nie jest. Jest drapieżna, nowoczesna, często brutalna, nie na darmo czerpał z niej i czerpie jazz. Ale to już nie interesuje autorów, serwujących schemat: George Sand, Majorka, gruźlica, sentymentalizm, "geniusz" i tęsknota. Zbrodnia, i tyle.
niedziela, 28 lutego 2010
Na ringu z bestią.
"Zaksięgowani" Małeckiego. Jeszcze nie skończyłem, ale muszę przyznać, że lektura tego zbioru to osobliwe przeżycie. Strasznie to poniewiera, drażni, odpycha, ale i fascynuje. Taka Kathe Koja wydaje się przy Kubie autorką "Domu nad rozlewiskiem". Nie ma w Zaksięgowanych miejsca na obyczajowy wstęp( nie wiem, co się krytycy tak przyczepili do tych ubezpieczeń, eksponując tę robotę, jakby to było najważniejsze czy kluczowe, praca bohaterów to dla mnie tylko przedłużenie koszmaru, to samo continuum grozy), nie ma miejsca na stopniowe budowanie napięcia, nie ma zabawy w nastroje. Od pierwszego gongu olbrzymi wytatuowany bokser naciera na czytelnika, chcąc go zmasakrować i zmieść z ringu. Wiele ciosów idzie w powietrze, jest nieprzygotowanych, koślawych, ale jak już oberwiesz, to będziesz, chłopie, liczony.
Tu nie działa recepta: spokojny, normalny świat, do którego wkrada się groza. Ten świat jest wariacki od początku do końca, zmienny, schizofreniczny, skondensowany. Obrazy następują po sobie szybko jak błyski, dekoracje się zmieniają niczym diabeł noszony przez jedną z bohaterek w torebce.
Małecki epatuje makabrą, obrazami podkręconymi na maksa, dziwacznymi, więcej tu rzeczy dla mnie nietrafionych i zbędnych, przekombinowanych, ale udaje się autorowi czasami dotknąć jakiegoś ukrytego nerwu i wtedy zapomina się o nadmiarowości, bo się oberwało w to miejsce, gdzie się kompletnie nie spodziewaliśmy.
Tak było np. u mnie w przypadku postaci czarta-psa. Nie tak dawno temu miałem sen, w którym pies mojej ciotki zamienił się w diabła, spojrzał na mnie swą z natury sympatyczną psią mordą i powiedział cicho: "Dorwiemy cię, bydlaku". Na ogół nie pamiętam swoich snów, ten zapamiętałem aż za dobrze. Nie spodziewałem się, że jakiś autor odtworzy w mojej głowie to uczucie, jakie miałem zaraz po przebudzeniu. To już prawdziwa sztuka horroru, warta tych wszystkich kiksów i ślepych uliczek.
Tu nie działa recepta: spokojny, normalny świat, do którego wkrada się groza. Ten świat jest wariacki od początku do końca, zmienny, schizofreniczny, skondensowany. Obrazy następują po sobie szybko jak błyski, dekoracje się zmieniają niczym diabeł noszony przez jedną z bohaterek w torebce.
Małecki epatuje makabrą, obrazami podkręconymi na maksa, dziwacznymi, więcej tu rzeczy dla mnie nietrafionych i zbędnych, przekombinowanych, ale udaje się autorowi czasami dotknąć jakiegoś ukrytego nerwu i wtedy zapomina się o nadmiarowości, bo się oberwało w to miejsce, gdzie się kompletnie nie spodziewaliśmy.
Tak było np. u mnie w przypadku postaci czarta-psa. Nie tak dawno temu miałem sen, w którym pies mojej ciotki zamienił się w diabła, spojrzał na mnie swą z natury sympatyczną psią mordą i powiedział cicho: "Dorwiemy cię, bydlaku". Na ogół nie pamiętam swoich snów, ten zapamiętałem aż za dobrze. Nie spodziewałem się, że jakiś autor odtworzy w mojej głowie to uczucie, jakie miałem zaraz po przebudzeniu. To już prawdziwa sztuka horroru, warta tych wszystkich kiksów i ślepych uliczek.
środa, 24 lutego 2010
Jest tak dobrze, jak jeszcze nigdy nie było
Skoro o tv i programach była ostatnio mowa, to może jeszcze kilka słów. Przerzucając kanały pilotem, z pozoru można by pomyśleć o telewizji jak najgorzej: ilość programów o gotowaniu, jeżdżeniu na deskorolce, makijażu, samochodach, chichraniu i strzelaniu oczami itp. jest niesamowita. Dlaczego z pozoru? Bo wydaje mi się, że tak właśnie jest super. Taka sytuacja jest zdrowa. Mamy różnorodność, której nie było, kiedy do wyboru pozostawało kilka kanałów( ja pamiętam jeszcze czasy bez kablówek i satelity, czyli dwóch programów na krzyż). Łatwo powiedzieć, że tv serwuje szajs. Ale oprócz kanałów sondujących życie wewnętrzne twórców tatuażu, są przecież takie pozycje jak tvp Kultura, Planete, Mezzo, kanały popularnonaukowe, filmowe. Więcej jest oczywiście bezmyślnego "migotania", ale cudów nie oczekujmy. Wystarczy fakt, że każdy sobie może znaleźć coś dla siebie.
Po co piszę te banały? Otóż sytuacja bardzo podobna ma miejsce obecnie w polskiej fantastyce. Jeszcze nie tak dawno temu też mieliśmy tylko dwa kanały na krzyż( Nowa Fantastyka i Feniks albo potem NF i SF), no i zdani byliśmy wyłącznie na to, co redaktorzy dla nas przygotowali. A więc jeden kanał serwował nam na ogół zaangażowane, publicystyczne w tonie zakalce, drugi - na przekór i złość pierwszemu - przaśne podróbki amerykańskiej rozrywki. Trzeba było wybierać: pomiędzy pseudo -prozą społeczną, a pseudo -prozą rozrywkową. Bo niestety zarówno jeden, jak i drugi nurt dalekie były od tego, co deklarowały.
Jakże inna sytuacja jest dzisiaj! Nikt nie może już z góry narzucić fantastyce ogólnego tonu. Powstają nowe wydawnictwa, nowe pisma( jutro krakowska premiera jednego z nich) i wygląda na to, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, każdy na rynku znajdzie coś dla siebie. Narzekanie na niski poziom jest równie naiwne jak narzekanie na telewizję - oprócz najprostszej rozrywki jest tyle ciekawych i różnorodnych zjawisk w polskiej fantastyce, jak jeszcze nigdy w historii tego gatunku w naszym kraju.
Nie należy sugerować się jedynie tym, czego najwięcej i co najpopularniejsze, czyli propozycją spod znaku Fabryki Słów( zresztą i tam jest różnorodność).
A i rozrywka jest niezbędna dla funkcjonowania całości, dla zdrowia gatunku jako całości. Czyli znów jak w telewizji. Nie można na okrągło oglądać filmów włoskich neorealistów oraz słuchać Bacha, czasami trzeba zawiesić oko na historii życia najbliższej przyjaciółki Paris Hilton czy też na piratach drogowych uciekających amerykańskiej policji - pod prąd i z przestrzelonymi oponami .
Po co piszę te banały? Otóż sytuacja bardzo podobna ma miejsce obecnie w polskiej fantastyce. Jeszcze nie tak dawno temu też mieliśmy tylko dwa kanały na krzyż( Nowa Fantastyka i Feniks albo potem NF i SF), no i zdani byliśmy wyłącznie na to, co redaktorzy dla nas przygotowali. A więc jeden kanał serwował nam na ogół zaangażowane, publicystyczne w tonie zakalce, drugi - na przekór i złość pierwszemu - przaśne podróbki amerykańskiej rozrywki. Trzeba było wybierać: pomiędzy pseudo -prozą społeczną, a pseudo -prozą rozrywkową. Bo niestety zarówno jeden, jak i drugi nurt dalekie były od tego, co deklarowały.
Jakże inna sytuacja jest dzisiaj! Nikt nie może już z góry narzucić fantastyce ogólnego tonu. Powstają nowe wydawnictwa, nowe pisma( jutro krakowska premiera jednego z nich) i wygląda na to, że jeżeli wszystko dobrze pójdzie, każdy na rynku znajdzie coś dla siebie. Narzekanie na niski poziom jest równie naiwne jak narzekanie na telewizję - oprócz najprostszej rozrywki jest tyle ciekawych i różnorodnych zjawisk w polskiej fantastyce, jak jeszcze nigdy w historii tego gatunku w naszym kraju.
Nie należy sugerować się jedynie tym, czego najwięcej i co najpopularniejsze, czyli propozycją spod znaku Fabryki Słów( zresztą i tam jest różnorodność).
A i rozrywka jest niezbędna dla funkcjonowania całości, dla zdrowia gatunku jako całości. Czyli znów jak w telewizji. Nie można na okrągło oglądać filmów włoskich neorealistów oraz słuchać Bacha, czasami trzeba zawiesić oko na historii życia najbliższej przyjaciółki Paris Hilton czy też na piratach drogowych uciekających amerykańskiej policji - pod prąd i z przestrzelonymi oponami .
poniedziałek, 22 lutego 2010
Pochwała człowieka niedoinformowanego
Odkąd mam nowy układ kanałów w kablówce, przestałem właściwie oglądać wiadomości. Nawet nie wiedziałem, że to może być takie proste. Dawniej zaraz po jedynce i dwójce miałem TVN 24 i Super Stację, której tam nie ustawiałem, a jakoś sama się władowała na miejsce TVP Kultury chyba. Kiedy więc włączałem tv, to szybko lądowałem na wiadomościach politycznych, bo z nudów wolałem przyglądać się jakimś aferom niż "Jaka to melodia" albo "M jak miłość". Teraz serwisy informacyjne są gdzieś daleko, pod jakimiś trzycyfrowymi numerami, zanim do nich mam szansę dotrzeć, to już mnie zatrzyma jakiś sport albo program na Discovery, albo w ogóle zgaszę tv. I bardzo dobrze. Nawet nie chcę zapamiętywać numerów tych kanałów. Okazuje się, że wystarczy małe utrudnienie i głupi nawyk sprawdzania "co tam w polityce" można pokonać.
Nie wiem, czemu się sądzi, że należy być na bieżąco i non stop przyjmować wiadomości, które do niczego człowiekowi nie są potrzebne? Z kobiety oglądającej serial, a faceta piłkę - można się pośmiać. Ale ktoś siadający, aby obejrzeć Fakty czy Panoramę, czuje się niemal zaangażowany i z pewnością nie ma poczucia, że marnuje czas i zaśmieca sobie głowę. Bo jeszcze rozumiem, kiedy raz na tydzień dziennikarze wybiorą najważniejsze wydarzenia i pogłębią tematy. Ale strumień codziennych wydarzeń, podlegający tylko tego typu selekcji, że coś straszne albo śmieszne, to brak jakiejkolwiek higieny psychicznej. Nie muszę przecież wiedzieć nic o masakrze w amerykańskim barze ani o strajku boliwijskich górników, bo to mnie, mojej rodziny, znajomych zupełnie nie dotyczy. Wiem, że cały czas na świecie dochodzi do tragedii, morderstw, gwałtów, wypadków, ale po co mam sobie codziennie to uświadamiać na konkretnych przykładach? Tak samo wszystkie te przepychanki w naszym sejmie, wzajemne oskarżenia, blokowanie się nawzajem - niech to robią za moimi plecami, muszę w tym uczestniczyć? To ich robota, za to im płacą. To tak jakby kasjerka w hipermarkecie chciała wiedzieć wszystko, co zarząd firmy na konferencjach ustala i w jaki sposób kierownicy działów kontaktują się z dostawcami. To tylko złudzenie, że się uczestniczy, ma jakiś wpływ. A kiedy wydarzy się coś naprawdę ważnego, to dowiemy się tego i tak, nawet nie sprawdzając codziennie. Bardziej to mi przypomina ciekawość sąsiadek, które przez okna śledzą życie podwórka. Zawsze wiedzą, kto o której wrócił do domu, kto się darł na klatce, kto odszedł od żony, a kto ma raka. Ale robią to z nudów, z braku innych zainteresowań, dla zabicia czasu. Tak samo traktuję oglądanie Faktów czy innych Wiadomości - jako marnowanie czasu w najgorszym stylu. Lepiej już sobie ten serial czy mecz obejrzeć.
Niestety na jeden serwis jeszcze trafiam - na Telexpres. Najgorszy ze wszystkich. Powierzchowny i kabareciarski do granic wytrzymałości. Pół biedy, kiedy prowadzi Orłoś, bo ma on jeszcze jakiś luz i wdzięk. W innych przypadkach nie do zniesienia jest maniera kończenia każdego materiału efektownym komentarzem, podkreślonym tonem głosu jak w Maratonie Uśmiechu. Doprawdy, brakuje tam tylko śmiechów z taśmy. Jeszcze raz na jakiś czas, bym zrozumiał, ale nie dziesięć razy w ciągu kwadransa. Jak znaleźli ząb neandertalczyka, to był oczywiście "nadgryziony przez ząb czasu". Jak materiał o koniach, to rozumieją się "jak stare łyse konie", jak o psie, to pewnie ma pieskie życie, coś mu się należy jak psu buda, albo żyje jak pies z kotem. Błyskotliwość tych puent sprawia, że czuję się zażenowany w imieniu twórców. Mam uzasadnione obawy, że oni jednak nie mają z tym żadnych problemów.
Nie wiem, czemu się sądzi, że należy być na bieżąco i non stop przyjmować wiadomości, które do niczego człowiekowi nie są potrzebne? Z kobiety oglądającej serial, a faceta piłkę - można się pośmiać. Ale ktoś siadający, aby obejrzeć Fakty czy Panoramę, czuje się niemal zaangażowany i z pewnością nie ma poczucia, że marnuje czas i zaśmieca sobie głowę. Bo jeszcze rozumiem, kiedy raz na tydzień dziennikarze wybiorą najważniejsze wydarzenia i pogłębią tematy. Ale strumień codziennych wydarzeń, podlegający tylko tego typu selekcji, że coś straszne albo śmieszne, to brak jakiejkolwiek higieny psychicznej. Nie muszę przecież wiedzieć nic o masakrze w amerykańskim barze ani o strajku boliwijskich górników, bo to mnie, mojej rodziny, znajomych zupełnie nie dotyczy. Wiem, że cały czas na świecie dochodzi do tragedii, morderstw, gwałtów, wypadków, ale po co mam sobie codziennie to uświadamiać na konkretnych przykładach? Tak samo wszystkie te przepychanki w naszym sejmie, wzajemne oskarżenia, blokowanie się nawzajem - niech to robią za moimi plecami, muszę w tym uczestniczyć? To ich robota, za to im płacą. To tak jakby kasjerka w hipermarkecie chciała wiedzieć wszystko, co zarząd firmy na konferencjach ustala i w jaki sposób kierownicy działów kontaktują się z dostawcami. To tylko złudzenie, że się uczestniczy, ma jakiś wpływ. A kiedy wydarzy się coś naprawdę ważnego, to dowiemy się tego i tak, nawet nie sprawdzając codziennie. Bardziej to mi przypomina ciekawość sąsiadek, które przez okna śledzą życie podwórka. Zawsze wiedzą, kto o której wrócił do domu, kto się darł na klatce, kto odszedł od żony, a kto ma raka. Ale robią to z nudów, z braku innych zainteresowań, dla zabicia czasu. Tak samo traktuję oglądanie Faktów czy innych Wiadomości - jako marnowanie czasu w najgorszym stylu. Lepiej już sobie ten serial czy mecz obejrzeć.
Niestety na jeden serwis jeszcze trafiam - na Telexpres. Najgorszy ze wszystkich. Powierzchowny i kabareciarski do granic wytrzymałości. Pół biedy, kiedy prowadzi Orłoś, bo ma on jeszcze jakiś luz i wdzięk. W innych przypadkach nie do zniesienia jest maniera kończenia każdego materiału efektownym komentarzem, podkreślonym tonem głosu jak w Maratonie Uśmiechu. Doprawdy, brakuje tam tylko śmiechów z taśmy. Jeszcze raz na jakiś czas, bym zrozumiał, ale nie dziesięć razy w ciągu kwadransa. Jak znaleźli ząb neandertalczyka, to był oczywiście "nadgryziony przez ząb czasu". Jak materiał o koniach, to rozumieją się "jak stare łyse konie", jak o psie, to pewnie ma pieskie życie, coś mu się należy jak psu buda, albo żyje jak pies z kotem. Błyskotliwość tych puent sprawia, że czuję się zażenowany w imieniu twórców. Mam uzasadnione obawy, że oni jednak nie mają z tym żadnych problemów.
niedziela, 21 lutego 2010
Groza ekranu
Pisałem o tremie, chociaż nie wiem, czemu - publicznie przecież nie występuję. Bardziej dotkliwy jest dla mnie strach przed pisaniem. O nim kilka słów. Dopóki mam pomysł na tekst w głowie, jest to tekst genialny, podnosi mnie na duchu, wprawia w dobre samopoczucie. Zniszczenie tego wszystkiego, czyli realizacja, odwlekana zatem być musi, jak najdłużej się da. Niestety, w momencie pojawienia się na ekranie pierwszych znaków, entuzjazm znika, rodzą się wątpliwości, frustracja, to, co było takie fajne w zamyśle, ujęte w słowa wygląda banalnie itp. Kto normalny dąży do zniszczenia sobie dobrego samopoczucia?
Ale przychodzi moment, że trzeba. Nawet genialny pomysł nic nie jest wart, jeśli się nim bawi jedynie we własnej głowie. Trzeba siąść do klawiatury czy długopisu i wszystko to - rozwalić. Napisanie pierwszych zdań budzi metafizyczną trwogę, nawet gdy pisze się pierdółkę. Wiesz, że kiedy postawisz pierwszą cegłę, następne zaczną rosnąć na niej, nim się zorientujesz, będzie mur i już wtedy nie wyjmiesz pojedynczych cegieł bez rozwalania całości. Każde zdanie obrasta następnymi, nadaje jakiś kierunek, po paru stronach już nie można się wycofać. To znaczy: można, ale potrzeba dużego hartu ducha. I to chyba między innymi odróżnia wielkich od średnich i słabych.
Mam kaca po imprezie plus stłuczony łokieć. Poza tym jakoś leci.
Ale przychodzi moment, że trzeba. Nawet genialny pomysł nic nie jest wart, jeśli się nim bawi jedynie we własnej głowie. Trzeba siąść do klawiatury czy długopisu i wszystko to - rozwalić. Napisanie pierwszych zdań budzi metafizyczną trwogę, nawet gdy pisze się pierdółkę. Wiesz, że kiedy postawisz pierwszą cegłę, następne zaczną rosnąć na niej, nim się zorientujesz, będzie mur i już wtedy nie wyjmiesz pojedynczych cegieł bez rozwalania całości. Każde zdanie obrasta następnymi, nadaje jakiś kierunek, po paru stronach już nie można się wycofać. To znaczy: można, ale potrzeba dużego hartu ducha. I to chyba między innymi odróżnia wielkich od średnich i słabych.
Mam kaca po imprezie plus stłuczony łokieć. Poza tym jakoś leci.
sobota, 20 lutego 2010
Życie codzienne w średniowiecznej twierdzy
Zabawne, planując Nową Hutę, komuniści myśleli o nowoczesnym mieście robotniczym, mającym stanowić przeciwwagę dla "średniowiecznego" Krakowa, mieście jasnym, otwartym, bez ciemnych poddaszy czy suteren. Ale spójrzmy choćby na zabudowę Placu Centralnego. Nie mamy tutaj osiedli, ale kamienne twierdze. Osiedle, na którym kilka lat mieszkałem, nazywa się Centrum B, lecz tylko z nazwy jest nowoczesne. Zbudowano je ponoć na wzór zamku w Czersku. To ponury kamienny pierścień, wysoki na pięć pięter, który przetrwał by pewnie czwarty najazd mongolski. Do wnętrza osiedla dostać się można tylko poprzez wykute w murze wysokie bramy, którym brakuje jedynie spuszczanych krat. Innej drogi nie ma, bo nie istnieją przerwy między blokami - to właściwie jeden blok okalający całą przestrzeń osiedla. Podobno takie rozwiązanie miało ułatwić ewentualne pacyfikowanie osiedli, rzeczywistość nie jest jednak tak prosta jak myśl radziecka i w okresie Stanu Wojennego czy nieco później, kiedy robiono zadymy przy pomniku Lenina, nikogo się zamknąć na osiedlach nie udało.
Albo te wszystkie fikuśne ozdoby na budynkach: gzymsy, attyki, loggie, kolumny itp. Wszystko to przypomina jakiś komiksowy barok, nawet Centrum Administracyjne kojarzy się z weneckim pałacem Dożów. A w pobliżu centrum miał nawet stać zupełnie oldskulowy ratusz.
Miasto nie na ludzką miarę, olbrzymie brunatnoszare już płaszczyzny, monumentalny sentymentalizm, zły smak ludzi, którym pozwolono budować coś od podstaw, zakrzepły na zawsze w kamieniu. Trochę to przypomina makiety, jakie pozostawił po sobie główny architekt Hitlera Albert Speer, kiedy zamyślał utworzenie przyszłej faszystowskiej stolicy. Zdobyte radzieckie czołgi miały stać przed wszystkimi ważniejszymi budynkami Rzeszy, do tego Wielka Hala mogąca pomieścić 150 000 osób i Łuk Triumfalny, przy którym wszystkie inne łuki musiałyby wyglądać jak zrobione z klocków.
No i mamy swój czołg. Na osiedlu Górali stoi T-34. Jakież historie w tej scenerii można wymyślać! No cóż, ale trudno być prorokiem we własnym kraju. Dla mnie te dziwactwa są zbyt normalne, zbytni w to wszystko wrosłem, nasiąkłem klimatem, nie wiem, czy umiałbym wydobyć to, co najlepsze i najciekawsze.
Albo te wszystkie fikuśne ozdoby na budynkach: gzymsy, attyki, loggie, kolumny itp. Wszystko to przypomina jakiś komiksowy barok, nawet Centrum Administracyjne kojarzy się z weneckim pałacem Dożów. A w pobliżu centrum miał nawet stać zupełnie oldskulowy ratusz.
Miasto nie na ludzką miarę, olbrzymie brunatnoszare już płaszczyzny, monumentalny sentymentalizm, zły smak ludzi, którym pozwolono budować coś od podstaw, zakrzepły na zawsze w kamieniu. Trochę to przypomina makiety, jakie pozostawił po sobie główny architekt Hitlera Albert Speer, kiedy zamyślał utworzenie przyszłej faszystowskiej stolicy. Zdobyte radzieckie czołgi miały stać przed wszystkimi ważniejszymi budynkami Rzeszy, do tego Wielka Hala mogąca pomieścić 150 000 osób i Łuk Triumfalny, przy którym wszystkie inne łuki musiałyby wyglądać jak zrobione z klocków.
No i mamy swój czołg. Na osiedlu Górali stoi T-34. Jakież historie w tej scenerii można wymyślać! No cóż, ale trudno być prorokiem we własnym kraju. Dla mnie te dziwactwa są zbyt normalne, zbytni w to wszystko wrosłem, nasiąkłem klimatem, nie wiem, czy umiałbym wydobyć to, co najlepsze i najciekawsze.
piątek, 19 lutego 2010
Długość jest nieważna
Forum SFFH w pewnym sensie na mnie jakoś literacko wpłynęło. Nie mówię o opiniach na temat mojego pisania, bo jednak staram się nie sugerować opiniami, fajnie, jeśli komuś się spodobało, trudno, kiedy nie, ale ja myślę w trakcie pisania o jednym tylko czytelniku: o moim klonie ( no może jeszcze o paru bliskich osobach z podobnymi do mojego gustami). Gdybym się chciał dostosować do pochwał obcych mi ludzi, to chyba bym musiał kontynuować swego "Conana" z Kanonu Barbarzyńców, co paru recenzentów mi sugerowało. To nie jest tak, że się wstydzę tej postaci, przeciwnie, lubię ją bardzo, tyle że jedno opowiadanie najzupełniej wystarczy.
Ale nie o tym chciałem. Dzięki forum zacząłem pisać szorty. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, uznając to za jakąś łatwiznę dla ludzi nie umiejących poradzić sobie z większą ilością słów, postaci, wątków itp. Takie pisanie wierszyków, gdzie można pościemniać, że się sugeruje coś więcej, niż w tekście się faktycznie znajduje. W dodatku co to za wierszówka za takie publikacje?
No ale trafiłem na forumowy konkurs szortowy. Każdy konkurs wyzwala we mnie chęć rywalizacji - czy to będzie siłowanie się na rękę, czy gra w piłkarzyki, czy "kto więcej zapamięta słów". Postanowiłem spróbować. Przy pierwszym podejściu sromotnie przegrałem. Byłem może drugi od końca. Przy kolejnych dwóch/trzech - też bez rewelacji, daleko za podium. Dopiero po kilku próbach i zrozumieniu specyfiki konkursu oraz oceniania udało mi się walczyć o główne wygrane. Zrozumiałem, że to nie takie hop-siup napisać miniaturkę, którą ludzkość doceni.
Słowem, pisanie krótkich form weszło mi w krew i trafiło do repertuaru moich środków "artystycznych".
Właśnie kończę zbiór miniaturowych opowieści połączonych wspólnym tematem.
Otóż wymyśliłem sobie ukryty region, znajdujący się gdzieś na terytorium pomiędzy Słowacją, Ukrainą, Węgrami. Nazywa się Bezsławia i jest dla świata niewidoczny. Żyje poza nurtem historii, nikt o nim nie wie, nawet trafiając tam przypadkiem, człowiek nie zdaje sobie sprawy, że znalazł się na obcym terenie. Rumun pomyśli, że trafił na wioskę węgierską, Austriak, że na słowacką, a Słowak pomyśli, że ukraińska. Według legendy Bezsławia powstała w wyniku niedopatrzenia Boga. Otóż kiedy opadły wody Potopu, okazało się, że poza arką Noego, na morzu był jeszcze jeden zadaszony statek. Bóg zajęty Noem, nie zauważył, że nadliczbowi ludzie rozeszli mu się po świecie i trafili na tereny dzisiejszej Europy Wschodniej. Gdy to wreszcie dostrzegł, nie mógł już nic zrobić. Zawarł z przodkami Bezsławian ciche przymierze: ok, wiem, że tu jesteście, ale nikt niech o tym nie wie. Ich region pozostaje więc niewidzialny.
No i pewnego dnia na początku 20 wieku trafia tam węgierski etnograf, wędrujący po komitatach w poszukiwaniu melodii ludowych, z fonografem na plecach itp. Zapisuje i publikuje opowieści Bezsławian, myśląc, że to folklor rumuński.
Tych dziewięć historii to moje spojrzenie na opowieści biblijne i życie codzienne Bezsławian, mam nadzieję, że momentami ciekawe i barwne.
Rzecz już zmierza do końca.
Ale nie o tym chciałem. Dzięki forum zacząłem pisać szorty. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, uznając to za jakąś łatwiznę dla ludzi nie umiejących poradzić sobie z większą ilością słów, postaci, wątków itp. Takie pisanie wierszyków, gdzie można pościemniać, że się sugeruje coś więcej, niż w tekście się faktycznie znajduje. W dodatku co to za wierszówka za takie publikacje?
No ale trafiłem na forumowy konkurs szortowy. Każdy konkurs wyzwala we mnie chęć rywalizacji - czy to będzie siłowanie się na rękę, czy gra w piłkarzyki, czy "kto więcej zapamięta słów". Postanowiłem spróbować. Przy pierwszym podejściu sromotnie przegrałem. Byłem może drugi od końca. Przy kolejnych dwóch/trzech - też bez rewelacji, daleko za podium. Dopiero po kilku próbach i zrozumieniu specyfiki konkursu oraz oceniania udało mi się walczyć o główne wygrane. Zrozumiałem, że to nie takie hop-siup napisać miniaturkę, którą ludzkość doceni.
Słowem, pisanie krótkich form weszło mi w krew i trafiło do repertuaru moich środków "artystycznych".
Właśnie kończę zbiór miniaturowych opowieści połączonych wspólnym tematem.
Otóż wymyśliłem sobie ukryty region, znajdujący się gdzieś na terytorium pomiędzy Słowacją, Ukrainą, Węgrami. Nazywa się Bezsławia i jest dla świata niewidoczny. Żyje poza nurtem historii, nikt o nim nie wie, nawet trafiając tam przypadkiem, człowiek nie zdaje sobie sprawy, że znalazł się na obcym terenie. Rumun pomyśli, że trafił na wioskę węgierską, Austriak, że na słowacką, a Słowak pomyśli, że ukraińska. Według legendy Bezsławia powstała w wyniku niedopatrzenia Boga. Otóż kiedy opadły wody Potopu, okazało się, że poza arką Noego, na morzu był jeszcze jeden zadaszony statek. Bóg zajęty Noem, nie zauważył, że nadliczbowi ludzie rozeszli mu się po świecie i trafili na tereny dzisiejszej Europy Wschodniej. Gdy to wreszcie dostrzegł, nie mógł już nic zrobić. Zawarł z przodkami Bezsławian ciche przymierze: ok, wiem, że tu jesteście, ale nikt niech o tym nie wie. Ich region pozostaje więc niewidzialny.
No i pewnego dnia na początku 20 wieku trafia tam węgierski etnograf, wędrujący po komitatach w poszukiwaniu melodii ludowych, z fonografem na plecach itp. Zapisuje i publikuje opowieści Bezsławian, myśląc, że to folklor rumuński.
Tych dziewięć historii to moje spojrzenie na opowieści biblijne i życie codzienne Bezsławian, mam nadzieję, że momentami ciekawe i barwne.
Rzecz już zmierza do końca.
czwartek, 18 lutego 2010
czwartek
Ciągle nie może mi wyjść z głowy "Między słowami" czy "Stracone w przekładzie", jak kto woli. ( Swoją drogą oryginalny tytuł i polski przekład w tym układzie nawiązują nie tylko do filmu, ale i do samych siebie, czyli mamy zapętlenie do kwadratu)
Ale nawet nie o sam konkretny film idzie. Napisałem kilka dni temu, że oglądałem go jak SF i że tak bym sobie wyobrażał np. "Powrót z gwiazd" Lema. Zastanawiałem się, już po cichu, czemu kino SF nie osiąga takiej - że ja wiem? - subtelności, spokoju w pokazywaniu obcości. I naszła mnie straszna myśl, że zaczynam rozumieć, z jakich przyczyn główny nurt ( nazwijmy umownie) gardzi fantastyką. Czy nie jest tak, że wszystkie te dziecinne gadżety, pseudonaukowe teorie, upraszczające metafory, wyszukane i anachroniczne fabuły -tylko psują efekt, spłaszczają?
Czyż nie łatwiej pokazać obcość, opisując współczesne Tokio, bez wymyślania Metropolis ( tą drogą chyba nawet idzie teraz W. Gibson, rezygnując z cyberpunkowych bajerów)? Czy potrzeba wydumanych konfliktów międzyplanetarnych, kiedy supernowoczesna armia USA zderza się na naszych oczach z cywilizacją jakby z innej planety? Czy nasze metafory - mówię o fantastach - pozwalają coś lepiej zrozumieć, uporządkować, ukazać w zaskakującym świetle, czy są tylko infantylne? Teraz, kiedy nie ma w zasadzie cenzury, a o każdym fakcie można dowiedzieć się z wielu niezależnych źródeł, rzeczywistość stała się wielowymiarowa - my zadowalamy się bajkami? Na poziomie i formy, i treści.
Może słusznie patrzy się na nas tak, jak spogląda się na ludzi przebierających się w zbroje, żeby odgrywać średniowieczne bitwy, czy facetów budujących statki w butelkach albo strzelających w sieci do wampirów. Wieczni chłopcy bawiący się w wojnę. Sympatyczne to, owszem, ale i niepoważne, lekko dziwaczne. Klub Ludzi Pozytywnie Zakręconych, jakby powiedział Maciej Orłoś. Tylko skąd te ambicje, żeby traktowano nas poważnie?
Niby przewidujemy to, co ma nastąpić jutro.
Szczerze wątpię.
Nie wiemy nawet, co się dzieje dzisiaj.
Nawet przygodowa literatura w Fabryce Słów, jak się okazuje, nie potrzebuje fantastycznego sztafażu, a jeśli już, to jako smaczek, pretekst, by pod pozorem czytania fantastyki móc zagłębić się w powieść sarmacką, krymnalną itp.
No cóż, mam nadzieję, że się mylę.
Ale nawet nie o sam konkretny film idzie. Napisałem kilka dni temu, że oglądałem go jak SF i że tak bym sobie wyobrażał np. "Powrót z gwiazd" Lema. Zastanawiałem się, już po cichu, czemu kino SF nie osiąga takiej - że ja wiem? - subtelności, spokoju w pokazywaniu obcości. I naszła mnie straszna myśl, że zaczynam rozumieć, z jakich przyczyn główny nurt ( nazwijmy umownie) gardzi fantastyką. Czy nie jest tak, że wszystkie te dziecinne gadżety, pseudonaukowe teorie, upraszczające metafory, wyszukane i anachroniczne fabuły -tylko psują efekt, spłaszczają?
Czyż nie łatwiej pokazać obcość, opisując współczesne Tokio, bez wymyślania Metropolis ( tą drogą chyba nawet idzie teraz W. Gibson, rezygnując z cyberpunkowych bajerów)? Czy potrzeba wydumanych konfliktów międzyplanetarnych, kiedy supernowoczesna armia USA zderza się na naszych oczach z cywilizacją jakby z innej planety? Czy nasze metafory - mówię o fantastach - pozwalają coś lepiej zrozumieć, uporządkować, ukazać w zaskakującym świetle, czy są tylko infantylne? Teraz, kiedy nie ma w zasadzie cenzury, a o każdym fakcie można dowiedzieć się z wielu niezależnych źródeł, rzeczywistość stała się wielowymiarowa - my zadowalamy się bajkami? Na poziomie i formy, i treści.
Może słusznie patrzy się na nas tak, jak spogląda się na ludzi przebierających się w zbroje, żeby odgrywać średniowieczne bitwy, czy facetów budujących statki w butelkach albo strzelających w sieci do wampirów. Wieczni chłopcy bawiący się w wojnę. Sympatyczne to, owszem, ale i niepoważne, lekko dziwaczne. Klub Ludzi Pozytywnie Zakręconych, jakby powiedział Maciej Orłoś. Tylko skąd te ambicje, żeby traktowano nas poważnie?
Niby przewidujemy to, co ma nastąpić jutro.
Szczerze wątpię.
Nie wiemy nawet, co się dzieje dzisiaj.
Nawet przygodowa literatura w Fabryce Słów, jak się okazuje, nie potrzebuje fantastycznego sztafażu, a jeśli już, to jako smaczek, pretekst, by pod pozorem czytania fantastyki móc zagłębić się w powieść sarmacką, krymnalną itp.
No cóż, mam nadzieję, że się mylę.
środa, 17 lutego 2010
środa, czyli jak nie zostałem nowym R. Kapuścińskim
Dzisiaj koło piętnastej obejrzałem na Kino Polska filmik, a raczej kronikę filmową Munka z 1951 roku pod tytułem" Kierunek: Nowa Huta". Serce rośnie, kiedy się ogląda entuzjazm junaków wybiegających o bladym świcie z namiotów, opłukujących twarze w wiadrach, wcinających coś z menażek i - do roboty! Każdy dzień na wielkim placu budowy mierzony jest przecież ilością przybywających pięter. Po robocie nauka, a po nauce siatkówka lub czytanie popularnej powieści radzieckiego autora, Ażeniewa albo coś koło tego. Tak samo dorośli. Eleonora Polak, Bronisław Hajto itd - to postacie mityczne, jak wszyscy założyciele wielkich miast. Charaktery niczym hartowana stal, uśmiechy jak blask martenowskich pieców, sylwetki na podobieństwo dźwigarów.
Prawdziwą rzeczywistość tamtych lat - czyli pijaństwo, bandytyzm i tragiczne warunki mieszkaniowe - opisał Kapuściński w tekście, który to tekst po raz pierwszy zwrócił chyba na młodego reportera uwagę. I właśnie to mi przypomniało o zeszłorocznym konkursie.
Jakoś równo rok temu Michał Cetnarowski rzucił mi linkiem, że organizowany jest konkurs na reportaż o Nowej Hucie z Kapuścińskim w tytule. Tak jak niekonwencjonalnie spojrzał szacowny reporter na dzielnicę w latach 50 , tak pewnie trzeba i teraz - pomyślałem. Napaliłem się. Nagroda wysoka, ja przecież z Huty, powinno być z górki. Ludzie pewnie dadzą głównie jakieś wspominki albo smuty, że to brzydka dzielnica nożowników, dresiarzy i lumpów. A ja napiszę, że to fajne, rozwijające się miejsce. Czyli będę jak ten Kapuściński wtedy, tylko z odwróconym wektorem. On zdemaskował kłamstwo, że wszystko jest super, ja z kolei pokażę, że grubą przesadą jest traktowanie Huty jako przedsionka piekła. Czasy się zmieniły. Zamiast propagandy sukcesu mamy kult beznadziei. Jedno i drugie to uproszczenia, ale eksponowanie brzydoty bardziej dzisiaj chyba w modzie i wydaje się przenikliwsze oraz ambitniejsze.
Jak postanowiłem, tak nie zrobiłem. Zrozumiałem, że reportaż wymaga czegoś więcej niż teoretycznej refleksji. Trzeba wejść między ludzi, gadać z nimi, wpychać się do mieszkań - a to nie dla mnie. Praca w terenie to nie moja działka.
Odpuściłem.
Zapomniałem.
Do czasu, gdy jesienią nie przeczytałem przypadkiem w Wyborczej( chyba) jednego z nagrodzonych tekstów. I o czym czytam? Oczywiście o młodym chłopaku, który zamieszkał w Hucie( niedaleko mojego osiedla zresztą) i w poczuciu beznadziei wyskoczył w końcu z okna. Sugeruje się zresztą, że to nie pierwsze takie samobójstwo. A więc to ma być świeże, przenikliwe spojrzenie na Hutę? Nad czymś takim unosi się duch Kapuścińskiego? Przez myśl mi nigdy nie przyszło skakać z dachu, a mieszkam tu dłużej niż ten chłopak. Czemu do mnie nie przyszedł autor reportażu, tylko znalazł sobie dobrze skrojoną tragedię, w sam raz pasującą do dekoracji? Tak łatwo tu bila wpada do łuzy, jak gdyby była namagnesowana. Oczywiste skojarzenia, łatwe konkluzje. Brzydka dzielnica - no future. Przyjechał do Huty - nic dobrego z tego nie będzie. To jest właśnie pielęgnowanie stereotypów i lenistwo myśli oraz wyobraźni.
Więc są dwie możliwości : albo nic lepszego im na konkurs nie przysłano i musieli wybierać z tego, co dostali - w takim razie zrobiłem błąd, że odpuściłem.
Albo takie właśnie teksty uznali za demaskatorskie i przenikliwe - wtedy chyba dobrze, że zaoszczędziłem sobie roboty i złudzeń.
Prawdziwą rzeczywistość tamtych lat - czyli pijaństwo, bandytyzm i tragiczne warunki mieszkaniowe - opisał Kapuściński w tekście, który to tekst po raz pierwszy zwrócił chyba na młodego reportera uwagę. I właśnie to mi przypomniało o zeszłorocznym konkursie.
Jakoś równo rok temu Michał Cetnarowski rzucił mi linkiem, że organizowany jest konkurs na reportaż o Nowej Hucie z Kapuścińskim w tytule. Tak jak niekonwencjonalnie spojrzał szacowny reporter na dzielnicę w latach 50 , tak pewnie trzeba i teraz - pomyślałem. Napaliłem się. Nagroda wysoka, ja przecież z Huty, powinno być z górki. Ludzie pewnie dadzą głównie jakieś wspominki albo smuty, że to brzydka dzielnica nożowników, dresiarzy i lumpów. A ja napiszę, że to fajne, rozwijające się miejsce. Czyli będę jak ten Kapuściński wtedy, tylko z odwróconym wektorem. On zdemaskował kłamstwo, że wszystko jest super, ja z kolei pokażę, że grubą przesadą jest traktowanie Huty jako przedsionka piekła. Czasy się zmieniły. Zamiast propagandy sukcesu mamy kult beznadziei. Jedno i drugie to uproszczenia, ale eksponowanie brzydoty bardziej dzisiaj chyba w modzie i wydaje się przenikliwsze oraz ambitniejsze.
Jak postanowiłem, tak nie zrobiłem. Zrozumiałem, że reportaż wymaga czegoś więcej niż teoretycznej refleksji. Trzeba wejść między ludzi, gadać z nimi, wpychać się do mieszkań - a to nie dla mnie. Praca w terenie to nie moja działka.
Odpuściłem.
Zapomniałem.
Do czasu, gdy jesienią nie przeczytałem przypadkiem w Wyborczej( chyba) jednego z nagrodzonych tekstów. I o czym czytam? Oczywiście o młodym chłopaku, który zamieszkał w Hucie( niedaleko mojego osiedla zresztą) i w poczuciu beznadziei wyskoczył w końcu z okna. Sugeruje się zresztą, że to nie pierwsze takie samobójstwo. A więc to ma być świeże, przenikliwe spojrzenie na Hutę? Nad czymś takim unosi się duch Kapuścińskiego? Przez myśl mi nigdy nie przyszło skakać z dachu, a mieszkam tu dłużej niż ten chłopak. Czemu do mnie nie przyszedł autor reportażu, tylko znalazł sobie dobrze skrojoną tragedię, w sam raz pasującą do dekoracji? Tak łatwo tu bila wpada do łuzy, jak gdyby była namagnesowana. Oczywiste skojarzenia, łatwe konkluzje. Brzydka dzielnica - no future. Przyjechał do Huty - nic dobrego z tego nie będzie. To jest właśnie pielęgnowanie stereotypów i lenistwo myśli oraz wyobraźni.
Więc są dwie możliwości : albo nic lepszego im na konkurs nie przysłano i musieli wybierać z tego, co dostali - w takim razie zrobiłem błąd, że odpuściłem.
Albo takie właśnie teksty uznali za demaskatorskie i przenikliwe - wtedy chyba dobrze, że zaoszczędziłem sobie roboty i złudzeń.
wtorek, 16 lutego 2010
Wtorek, jeszcze o tremie
W nawiązaniu do wczorajszego wpisu i komentarza Czereśni.
Trema jest czymś naturalnym, bo występ na scenie to sytuacja szczególna. Nie czują jej chyba tylko "zwierzęta estradowe", ale tacy artyści są w sumie dziwolągami przyzwyczajeni do sceny od urodzenia (pierwsze konkursy w wieku lat trzech czy inne absurdy). Jakiś poziom stresu u każdego występuje, gorzej jeśli uniemożliwia wykonywanie takiego zawodu jak muzyk estradowy. W muzyce rockowej itp. można się znieczulić butelką whisky i dawaj. Precyzja tu nie jest najważniejsza, poziom trudności technicznych porównywalny do gry harcerza przy ognisku. Ważniejszy hałas niż szczegóły. Ale pianista czy skrzypek klasyczny nie może się ubzdryngolić, bo równie dobrze mógłby się upić łyżwiarz figurowy albo żongler. Katastrofa murowana. Niektórzy więc stosują autosugestię, typu: "jestem najlepszy, wymiatam jak nikt", inni medytują, jeszcze inni wybierają tylko jedną osobę na sali, dla której grają itp. Łatwo poznać nerwową grę, bo często jest szybka. Kiedy serce bije szybciej niż zwykle, to tempo wykonywanej muzyki wydaje się zbyt wolne, choć jest identyczne z tym, w jakim się gra w domu. Umiejętność panowania nad tremą jest tak samo ważnym składnikiem sukcesu jak sam talent. Dlatego nie wszyscy są Rubinsteinami. W samych Chinach jest 20 milionów uczących się gry na fortepianie. Ćwiczą przez wiele lat po kilka godzin dziennie, a potem 19 999 997 odejdzie z kwitkiem, będzie uczyć dzieci albo przygrywać do kotleta, albo w ogóle zajmie się czymś zupełnie różnym od muzyki. Trzech się przebije. Może nie będzie to najzdolniejsza trójka, ale na pewno najsilniejsza psychicznie.
Kończę artykuł o pojedynkach, ale nienawidzę tej roboty, która polega na tłumaczeniu z polskiego na polski. Człowiek opiera się na materiałach pisanych, których autorzy już wysilali głowy, żeby nadać tekstom najlepszą formę. Żeby nie przepisywać słowo w słowo, trzeba szukać alternatywnych środków, mimo że często są one gorsze i mniej naturalne od już użytych. Po takim pisaniu z przyjemnością się wraca do pisania swojego. Kto się nie może zmusić do pisania prozy, niech siądzie do artykułu, najlepiej technicznego. Zaraz zatęskni do tworzenia.
Trema jest czymś naturalnym, bo występ na scenie to sytuacja szczególna. Nie czują jej chyba tylko "zwierzęta estradowe", ale tacy artyści są w sumie dziwolągami przyzwyczajeni do sceny od urodzenia (pierwsze konkursy w wieku lat trzech czy inne absurdy). Jakiś poziom stresu u każdego występuje, gorzej jeśli uniemożliwia wykonywanie takiego zawodu jak muzyk estradowy. W muzyce rockowej itp. można się znieczulić butelką whisky i dawaj. Precyzja tu nie jest najważniejsza, poziom trudności technicznych porównywalny do gry harcerza przy ognisku. Ważniejszy hałas niż szczegóły. Ale pianista czy skrzypek klasyczny nie może się ubzdryngolić, bo równie dobrze mógłby się upić łyżwiarz figurowy albo żongler. Katastrofa murowana. Niektórzy więc stosują autosugestię, typu: "jestem najlepszy, wymiatam jak nikt", inni medytują, jeszcze inni wybierają tylko jedną osobę na sali, dla której grają itp. Łatwo poznać nerwową grę, bo często jest szybka. Kiedy serce bije szybciej niż zwykle, to tempo wykonywanej muzyki wydaje się zbyt wolne, choć jest identyczne z tym, w jakim się gra w domu. Umiejętność panowania nad tremą jest tak samo ważnym składnikiem sukcesu jak sam talent. Dlatego nie wszyscy są Rubinsteinami. W samych Chinach jest 20 milionów uczących się gry na fortepianie. Ćwiczą przez wiele lat po kilka godzin dziennie, a potem 19 999 997 odejdzie z kwitkiem, będzie uczyć dzieci albo przygrywać do kotleta, albo w ogóle zajmie się czymś zupełnie różnym od muzyki. Trzech się przebije. Może nie będzie to najzdolniejsza trójka, ale na pewno najsilniejsza psychicznie.
Kończę artykuł o pojedynkach, ale nienawidzę tej roboty, która polega na tłumaczeniu z polskiego na polski. Człowiek opiera się na materiałach pisanych, których autorzy już wysilali głowy, żeby nadać tekstom najlepszą formę. Żeby nie przepisywać słowo w słowo, trzeba szukać alternatywnych środków, mimo że często są one gorsze i mniej naturalne od już użytych. Po takim pisaniu z przyjemnością się wraca do pisania swojego. Kto się nie może zmusić do pisania prozy, niech siądzie do artykułu, najlepiej technicznego. Zaraz zatęskni do tworzenia.
poniedziałek, 15 lutego 2010
poniedziałek, czyli zimne dłonie
Wczoraj na Ale Kino obejrzałem sobie "Między słowami" młodej Kopolówny. Pora niefortunna, bo między 17 20 a 19 00, w sam raz dla jakiegoś, za przeproszeniem, "Klanu". Ale nawet udało mi się odrobinę skupić. Najbardziej podobał mi się wątek Tokio jako obcego i niezrozumiałego dla bohaterów świata. Złapałem się nawet, że oglądam ten film niczym rasowe kino SF. Tak mniej więcej mogłoby wyglądać miasto z lemowskiego "Powrotu z gwiazd", gdyby się wziąć za ekranizację.
Ciekawym doświadczeniem bywa oglądanie filmu po swojemu. "Między słowami" jako coś bardziej w pobliżu "Solaris" czy " Łowcy androidów". Psychologiczne SF. Albo takie "Pearl Harbor" - doskonała komedia, w życiu się tak nie śmiałem na filmie, pamiętam, że w jakieś Święta była u mnie siostra i przy tym gniocie ryczeliśmy ze śmiechu, wymyślając alternatywne dialogi i motywacje bohaterów. Imperium Zła, grupa groteskowych skośnookich Gargamelów usiłujących zniszczyć neverneverland, świat reklam batoników "merci - podziękuję ci - że jesteś tu" i olejków do opalania. Świat zamieszkały i rozpromieniony przez Benów Afflecków oraz wybranki ich serc.
W takim układzie "Szeregowca Ryana" polecam oglądać jako ekranizację najnowszej gry komputerowej, a jeśli ktoś szuka porządnego horroru - to tylko nieme kino z Rudolfem Valentino.
Już w nocy załapałem się na film o Piotrze Andreszewskim, jednym z najlepszych pianistów młodego pokolenia. Bardzo fajny. Jedna rzecz mnie uderzyła szczególnie: facet nie umie wciąż jeszcze zwalczyć tremy. Miesiące ćwiczeń, poszukiwań na klawiaturze najlepszych rozwiązań interpretacyjnych, a w dniu występu ciało odmawia posłuszeństwa: zimne, trzęsące się dłonie i świadomość, że mimo całej tej pracy, gra się na jakieś 30 % możliwości. Nie zniósłbym takiego napięcia i ciągłego dręczącego poczucia niezadowolenia.
A jednak on się przy tym wyrabia i gra po mojemu świetnie
http://www.youtube.com/watch?v=ucb2vXSVvl0
Ciekawym doświadczeniem bywa oglądanie filmu po swojemu. "Między słowami" jako coś bardziej w pobliżu "Solaris" czy " Łowcy androidów". Psychologiczne SF. Albo takie "Pearl Harbor" - doskonała komedia, w życiu się tak nie śmiałem na filmie, pamiętam, że w jakieś Święta była u mnie siostra i przy tym gniocie ryczeliśmy ze śmiechu, wymyślając alternatywne dialogi i motywacje bohaterów. Imperium Zła, grupa groteskowych skośnookich Gargamelów usiłujących zniszczyć neverneverland, świat reklam batoników "merci - podziękuję ci - że jesteś tu" i olejków do opalania. Świat zamieszkały i rozpromieniony przez Benów Afflecków oraz wybranki ich serc.
W takim układzie "Szeregowca Ryana" polecam oglądać jako ekranizację najnowszej gry komputerowej, a jeśli ktoś szuka porządnego horroru - to tylko nieme kino z Rudolfem Valentino.
Już w nocy załapałem się na film o Piotrze Andreszewskim, jednym z najlepszych pianistów młodego pokolenia. Bardzo fajny. Jedna rzecz mnie uderzyła szczególnie: facet nie umie wciąż jeszcze zwalczyć tremy. Miesiące ćwiczeń, poszukiwań na klawiaturze najlepszych rozwiązań interpretacyjnych, a w dniu występu ciało odmawia posłuszeństwa: zimne, trzęsące się dłonie i świadomość, że mimo całej tej pracy, gra się na jakieś 30 % możliwości. Nie zniósłbym takiego napięcia i ciągłego dręczącego poczucia niezadowolenia.
A jednak on się przy tym wyrabia i gra po mojemu świetnie
http://www.youtube.com/watch?v=ucb2vXSVvl0
niedziela, 14 lutego 2010
Niedziela, czyli jak poczuć się jak James Joyce
Wczoraj dowiedziałem się, że z początkiem maja polecę do Irlandii. Może nawet posiedzę tam dłużej, popracuję trochę, jak się poszczęści. Miasteczko pod Dublinem. Ponoć urokliwe, nigdy nie byłem w Irlandii, ale zaliczyłem Szkocję, spodziewam się czegoś w podobnym stylu. Fajnie, bo odpocznę od Nowej Huty, polskiej telewizji, a może i od sieci, bo swojego laptopa nie wezmę, a nie wiem, jak z komputerem jest na miejscu.
Słowem, przewietrzę głowę, uporządkuję trochę. Odsapnę od elektroniki i szumu informacyjnego. Nie mówię, że będę mieszkał w chacie z bali, łowił ryby i grał w jakąś odmianę rugby z poczciwymi wiejskimi ludźmi o płomiennorudych czuprynach i dużych zębach ( potem tylko porter w pubie, dziarskie poklepywanie się po plecach i celtycka muzyka), ale na pewno się wyciszę. Tego mi trzeba, bo czasami mam wrażenie, że prowadzę symultanę na kilkunastu szachownicach, a na każdej mam już przegraną partię.
Jeśli Dublin, to oczywiście Leopold Bloom i Stefan Dedalus. Wziąłbym Ulissesa ze sobą, ale cholerstwo ciężkie, a wypadałoby wziąć jeszcze biografię Joyce'a, a ta jeszcze cięższa.
Paradoksalnie Joyce Ulissesa napisał już po wyjeździe z Irlandii, więc równie dobrze mógłbym wczuć się w niego w Trieście, Paryżu czy gdzie go tam jeszcze wywiało (chyba do Szwajcarii). W dodatku mam dziwne podejrzenie, że zrobiono tam z niego i postaci Ulissesa centrum rozrywki na modłę disneyowską, a przewodnicy, wycieczki Japończyków i kubki z Leopoldem Bloomem mnie interesują. Chyba więc znajdę jakąś knajpę, gdzie autor się kiedyś zalał ( a pił tęgo) i złożę mu jeden z najprostszych hołdów, jakie Polak złożyć może Irlandczykowi, czyli zaleję się również.
Na koniec cytat. Joyce opisuje popijawę, jaką studenci medycyny urządzili na porodówce, czekając, aż znajoma urodzi. Wszystko w stylu mocno archaicznym. Bo wraz z narodzinami dziecka rodzi się w tym fragmencie język angielski. A więc zwykły stół, sztućce, szklanki, pudełko sardynek i alkohol nie wyglądają na tak znowu zwykłe.
"A w zamku owym stół postawiono z drzewa brzozowego z Finlandyi, a podtrzymywało go karłów czworo, wszelako ni jeden z nich nie poruszy się więcy, jako że czar na nich rzucono. A na stole owym straszliwe miecze i noże, wykonane z mozołem w pieczarze wielkiej przez demony, z płomienia białego, a osadzone są w rogi bawołów i jeleni, rozmnożonych tam ponad wszelkie podziwienie. A były tam naczynia magią Mahounda czarami uformowane z piasku morskiego i powietrza, w które dmie on, aby się zapieniły (...) . A było w miejscu onym puzdro srebrne, sztuką otworzyć się dające, a w nim ryby przedziwne spoczywały, głów nie mające, chocia niedowiarkowie rzeką, iże rzecz ta być nie może, póki nie ujrzą, iże prawdziwie jest im na przekór.(...) A cudownością takoż było widzieć w zamku zaczyn jaki mocą czarnoksięską tam sporządzają z urodzajnych ziaren pszenicznych chaldejskich, z pomocą gniewnych duchów, które są weń zaklęte, wzrastający, póki nie spęcznieje jako góra rozległa. A wyuczyli oni węże tam, aby wychodziły z ziemi nawijając się na wysokie tyki, i z łuski wężów onych wywar warzą jako miód".
Tyle o tym, co mieli na imprezie.
Przekład, rzecz jasna, Macieja Słomczyńskiego.
Słowem, przewietrzę głowę, uporządkuję trochę. Odsapnę od elektroniki i szumu informacyjnego. Nie mówię, że będę mieszkał w chacie z bali, łowił ryby i grał w jakąś odmianę rugby z poczciwymi wiejskimi ludźmi o płomiennorudych czuprynach i dużych zębach ( potem tylko porter w pubie, dziarskie poklepywanie się po plecach i celtycka muzyka), ale na pewno się wyciszę. Tego mi trzeba, bo czasami mam wrażenie, że prowadzę symultanę na kilkunastu szachownicach, a na każdej mam już przegraną partię.
Jeśli Dublin, to oczywiście Leopold Bloom i Stefan Dedalus. Wziąłbym Ulissesa ze sobą, ale cholerstwo ciężkie, a wypadałoby wziąć jeszcze biografię Joyce'a, a ta jeszcze cięższa.
Paradoksalnie Joyce Ulissesa napisał już po wyjeździe z Irlandii, więc równie dobrze mógłbym wczuć się w niego w Trieście, Paryżu czy gdzie go tam jeszcze wywiało (chyba do Szwajcarii). W dodatku mam dziwne podejrzenie, że zrobiono tam z niego i postaci Ulissesa centrum rozrywki na modłę disneyowską, a przewodnicy, wycieczki Japończyków i kubki z Leopoldem Bloomem mnie interesują. Chyba więc znajdę jakąś knajpę, gdzie autor się kiedyś zalał ( a pił tęgo) i złożę mu jeden z najprostszych hołdów, jakie Polak złożyć może Irlandczykowi, czyli zaleję się również.
Na koniec cytat. Joyce opisuje popijawę, jaką studenci medycyny urządzili na porodówce, czekając, aż znajoma urodzi. Wszystko w stylu mocno archaicznym. Bo wraz z narodzinami dziecka rodzi się w tym fragmencie język angielski. A więc zwykły stół, sztućce, szklanki, pudełko sardynek i alkohol nie wyglądają na tak znowu zwykłe.
"A w zamku owym stół postawiono z drzewa brzozowego z Finlandyi, a podtrzymywało go karłów czworo, wszelako ni jeden z nich nie poruszy się więcy, jako że czar na nich rzucono. A na stole owym straszliwe miecze i noże, wykonane z mozołem w pieczarze wielkiej przez demony, z płomienia białego, a osadzone są w rogi bawołów i jeleni, rozmnożonych tam ponad wszelkie podziwienie. A były tam naczynia magią Mahounda czarami uformowane z piasku morskiego i powietrza, w które dmie on, aby się zapieniły (...) . A było w miejscu onym puzdro srebrne, sztuką otworzyć się dające, a w nim ryby przedziwne spoczywały, głów nie mające, chocia niedowiarkowie rzeką, iże rzecz ta być nie może, póki nie ujrzą, iże prawdziwie jest im na przekór.(...) A cudownością takoż było widzieć w zamku zaczyn jaki mocą czarnoksięską tam sporządzają z urodzajnych ziaren pszenicznych chaldejskich, z pomocą gniewnych duchów, które są weń zaklęte, wzrastający, póki nie spęcznieje jako góra rozległa. A wyuczyli oni węże tam, aby wychodziły z ziemi nawijając się na wysokie tyki, i z łuski wężów onych wywar warzą jako miód".
Tyle o tym, co mieli na imprezie.
Przekład, rzecz jasna, Macieja Słomczyńskiego.
sobota, 13 lutego 2010
sobota, czyli strzelanie do siebie równoległe na komendę.
Wariackie pisanie artykułu w cztery godziny to już nie na moje nerwy. Dalej się czuję poharatany. Najlepszym sposobem, żeby zapomnieć o jakimś tekście, jest rozpoczęcie następnego. To zasada niemal newtonowska. A więc siadam do artykułu o pojedynkach, który chciałbym sprzedać Focusowi.
W sumie ciekawe. Oficjalnie byłbym przeciw powrotowi tego ekstremalnego sportu, ale coś prymitywnego z tyłu głowy krzyczy, że byłoby jednak fajnie.
Niestety, nie jest tak prosto. Pojedynki mają swoje zasady i trzeba się do nich dostosować. Pierwsi wzięli się za te zasady Anglicy, co nie dziwi, biorąc pod uwagę ich manię obwarowywania wszystkiego przepisami - czy to będzie rugby, football, czy strzelanie do siebie o poranku. Tak mają, podobnie jak my w łamaniu tych wszystkich zasad.
Ale do rzeczy. Z postępowania honorowego wykluczeni byli np. homoseksualiści. No trudno, ich problem, takie były czasy. Gorzej, że również mężczyźni będący na utrzymaniu kobiet i alkoholicy. Okazuje się, że niebezpiecznie balansuję na granicy honorowej zdolności i jeśli mam zamiar się z kimś kiedyś strzelać, muszę pilnować, by jej nie przekroczyć.
Kupiłem dzisiaj przedostatnią płytę z chopinowskiej kolekcji Gazety Wyborczej. Dzieła kameralne. Sonata wiolonczelowa - mało znana - jest dziełem wybitnym, dowodzi, że Chopin mógł wyjść poza fortepian i tworzyć rzeczy wielkie, co w sumie jest tematem mojego powstającego właśnie opowiadania o 80 letnim Chopinie, żyjącym w epoce Moulin Rouge, innych kabaretów, impresjonistów i wieży Eiffla.
W sumie ciekawe. Oficjalnie byłbym przeciw powrotowi tego ekstremalnego sportu, ale coś prymitywnego z tyłu głowy krzyczy, że byłoby jednak fajnie.
Niestety, nie jest tak prosto. Pojedynki mają swoje zasady i trzeba się do nich dostosować. Pierwsi wzięli się za te zasady Anglicy, co nie dziwi, biorąc pod uwagę ich manię obwarowywania wszystkiego przepisami - czy to będzie rugby, football, czy strzelanie do siebie o poranku. Tak mają, podobnie jak my w łamaniu tych wszystkich zasad.
Ale do rzeczy. Z postępowania honorowego wykluczeni byli np. homoseksualiści. No trudno, ich problem, takie były czasy. Gorzej, że również mężczyźni będący na utrzymaniu kobiet i alkoholicy. Okazuje się, że niebezpiecznie balansuję na granicy honorowej zdolności i jeśli mam zamiar się z kimś kiedyś strzelać, muszę pilnować, by jej nie przekroczyć.
Kupiłem dzisiaj przedostatnią płytę z chopinowskiej kolekcji Gazety Wyborczej. Dzieła kameralne. Sonata wiolonczelowa - mało znana - jest dziełem wybitnym, dowodzi, że Chopin mógł wyjść poza fortepian i tworzyć rzeczy wielkie, co w sumie jest tematem mojego powstającego właśnie opowiadania o 80 letnim Chopinie, żyjącym w epoce Moulin Rouge, innych kabaretów, impresjonistów i wieży Eiffla.
piątek, 12 lutego 2010
próba mikrofonu
Dobra, ogary poszły w las, jedziemy z koksem. Rok 2009 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Czyli zwierz po lasach niespokojny i te sprawy. Ale najważniejsze z tych nadzwyczajnych zdarzeń to dla mnie nie nowa powieść Jacka Komudy, lecz fakt, że Agrafek założył swojego bloga http://waszawina.blogspot.com/ , a ja nie. W obawie, że szala blogowania przechyliła się znacznie na korzyść starodawnego, zaśniedziałego Krakowa, z jego - tak nam drogimi - dorożkami i gołębiami, postanowiłem utworzyć nowohucki przyczółek oporu.
Spośród osób uczestniczących w życiu "fantastyczno, forumowym" zidentyfikowałem trzy mieszkające w Nowej Hucie. Gorzej z nawiązaniem ściśle topograficznej więzi. Niestety, tylko osiedlę Ziuty potrafię sobie wyobrazić, bo kiedyś tam jeździłem na lekcje gitary do świetnego jazzowego wioślarza Tomka Kobieli, którego pozdrawiam serdecznie. Osiedla Corpse Bride oraz Sławka Spasiewicza są mi zupełnie nieznane.
Dla mnie Huta to te pierwotne osiedla, powstające równolegle z Kombinatem, oświetlone łuną pierwszych reakcji chemicznych zachodzących w olbrzymich piecach. Jeśli spojrzymy na to jak na małą kosmogonię, to Kombinat jest gwiazdą dostarczającą energii wszystkiemu wokół. Na najbliższych orbitach pył uformował się w cegły, te natomiast złożyły się na pierwsze budynki. W tej radości tworzenia materia pozwoliła sobie na ekstrawagancje. Teatr na wzór egipskiej świątyni Ptolemeusza, osiedle naśladujące zamek w Czersku czy centrum administracyjne huty jako pałac Dożów. Tylko ślepy przypadek mógł doprowadzić do takich osobliwości.
Teraz gwiazda zgasła, ale osiedla wciąż orbitują wokół niej, nieświadome, że światło już nie dociera. Ja w każdym razie czuję się dobrze w cieniu brązowego karła. Lubię starą Nową Hutę, nie chciałbym mieszkać gdzie indziej.
Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, pozostaje mi poinformować, że musiałem napisać prawie cały artykuł do jednego z periodyków w cztery godziny, bo przysnąłem z terminem.
Spośród osób uczestniczących w życiu "fantastyczno, forumowym" zidentyfikowałem trzy mieszkające w Nowej Hucie. Gorzej z nawiązaniem ściśle topograficznej więzi. Niestety, tylko osiedlę Ziuty potrafię sobie wyobrazić, bo kiedyś tam jeździłem na lekcje gitary do świetnego jazzowego wioślarza Tomka Kobieli, którego pozdrawiam serdecznie. Osiedla Corpse Bride oraz Sławka Spasiewicza są mi zupełnie nieznane.
Dla mnie Huta to te pierwotne osiedla, powstające równolegle z Kombinatem, oświetlone łuną pierwszych reakcji chemicznych zachodzących w olbrzymich piecach. Jeśli spojrzymy na to jak na małą kosmogonię, to Kombinat jest gwiazdą dostarczającą energii wszystkiemu wokół. Na najbliższych orbitach pył uformował się w cegły, te natomiast złożyły się na pierwsze budynki. W tej radości tworzenia materia pozwoliła sobie na ekstrawagancje. Teatr na wzór egipskiej świątyni Ptolemeusza, osiedle naśladujące zamek w Czersku czy centrum administracyjne huty jako pałac Dożów. Tylko ślepy przypadek mógł doprowadzić do takich osobliwości.
Teraz gwiazda zgasła, ale osiedla wciąż orbitują wokół niej, nieświadome, że światło już nie dociera. Ja w każdym razie czuję się dobrze w cieniu brązowego karła. Lubię starą Nową Hutę, nie chciałbym mieszkać gdzie indziej.
Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, pozostaje mi poinformować, że musiałem napisać prawie cały artykuł do jednego z periodyków w cztery godziny, bo przysnąłem z terminem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)