sobota, 6 marca 2010

A jednak lans na całego

W duchu poprzedniego wpisu pozwolę sobie na bezczelny lans. Wczoraj przyszła paczka z moimi książkami, w księgarniach za tydzień, więc jeśli ktoś nie ma pojęcia, co to jest, to zasampluję pierwszymi stronami pierwszego rozdziału. To moja wizja powieści przygodowej, trochę zakręcona może, ale przyjemnie się pisało.

"Ctene damy, jest vam kour z doutniku oblizny? Szanowne panie, czy dym z cygar jest wam przykry?
Nawet podczas jazdy dorożką, co często trwa nie dłużej niż kilka minut, Emanuel Henzelmann nie marnował czasu. Grunt to dobra organizacja pracy, powtarzał zawsze. Zamiast bezmyślnie gapić się na inne powozy, szyldy mijanych sklepów czy też cylindry i kapelusze przechodniów, emerytowany komisarz ck policji odczytywał na głos co trudniejsze słówka oraz zwroty z rozłożonego na rozchybotanych kolanach podręcznika.
Czynił tak już od tygodnia, zgodnie zresztą z planem, jaki sobie ułożył. Postanowił bowiem nauczyć się języka czeskiego, pracując nad nim codziennie, ale - uwaga! - poświęcając mu tylko tyle czasu, ile spędzał w krakowskich dorożkach.
To na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niewiele.
Lecz jeśli po miesiącu czy dwóch - przekonywał Emanuel sceptycznie nastawionych przyjaciół - dodamy do siebie te rozproszone minuty, to w rezultacie otrzymamy kilka dobrych godzin nauki.
To zupełnie tak jak z samą jazdą: przeciętnie człowiek spędza w dorożkach od piętnastu do dwudziestu minut dziennie i po kilku latach okazuje się, że przebył dystans równy odległości z Krakowa do Delhi. Albo gdzieś na Syberię. W nauce ważna jest oczywiście systematyczność. Podobno pewien brytyjski pułkownik - notabene dowodzący garnizonem właśnie w północnych Indiach - przetłumaczył na angielski "Eneidę", pracując nad tekstem wyłącznie w trakcie wypalania poobiedniego cygara.
Taki przykład z pewnością przemawia do wyobraźni.
W szczególności zaś do wyobraźni samego Emanuela Henzelmanna, który wykorzystywał każdą okazję, aby urozmaicić sobie monotonne życie wdowca.
Tego czwartkowego przedpołudnia - był koniec listopada 1879 roku, pachniało dymem węglowym i wilgotnymi liśćmi - emerytowany policjant złapał dorożkę na ulicy Świętej Anny i kazał się zawieźć do zakładu fotograficznego Walerego Rzewuskiego, czyli na ulicę Kolejową.
To był spory kawałek drogi, toteż pod rozłożoną budą dorożki Emanuel mógł spokojnie dokończyć piąty rozdział podręcznika (hotel) i powtórzyć słówka związane z pogodą oraz dokładaniem przez służbę drew do pieca.
Natychmiast po wejściu do pojazdu i usadowieniu się na skórzanym siedzeniu założył na nos binokle w stalowej oprawie, wyjął z teczki książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie.
-Vezmete podusku pryc! Proszę wziąć poduszkę precz.
Dorożkarzowi wydawało się, że słowa te skierowane są do niego, lecz pasażer niecierpliwym gestem nakazał mu jechać. Fakier uchylił więc tylko uprzejmie wyrudziałego melonika i chwycił za bat.
-To je mizerny ohen. To nędzny ogień.
Kopyta zastukały o bruk, dorożka ruszyła.
-Tlakomer padl. Barometr idzie w dół.
Zanim wjechali z turkotem na połyskujący wilgocią i niemal pusty o tej porze Rynek Główny, Emanuel Henzelmann pochłonięty był już całkowicie zawiłościami czeskiej mowy. Nie zauważył, kiedy minęli Sukiennice i kościółek Świętego Bartłomieja. Dopiero gdy jedno z kół dorożki podskoczyło na wyboju, rozejrzał się wokół lekko nieprzytomnym wzrokiem. Konie, stukając miarowo o bruk, wjeżdżały w ulicę Sienną, gdzie pachniały pieczone na blachach kasztany. Po lewej widać już było przykryte gontowymi dachami stragany Małego Rynku.
Uspokojony Emanuel wrócił do powtarzania słówek.
-Potrebuji zouvak! Proszę o chłopca do butów.
Ktoś, kto by nie znał Emanuela Henzelmanna, zapewne dałby się zwieść jego młodzieńczemu wyglądowi. Emerytowany policjant sprawiał wrażenie dużo młodszego, niż był w istocie: wysportowana szczupła sylwetka, ciemne włosy przetykane tylko gdzieniegdzie srebrnymi nitkami siwizny, no i to bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi, spojrzenie, pod wpływem którego niejeden przestępca całkowicie tracił rezon.
Nie wyglądał również na ekscentryka, chociaż - co tu dużo kryć - niewątpliwie był ekscentrykiem.
Prawdopodobnie wszyscy w mieście wiedzieli o jego osobliwych pasjach. Naturalnie odrobinę się z niego podśmiewano, że dziwak, że ciągle szuka wczorajszego dnia. Rzeczywiście, gdzie tylko działo się coś niezwykłego, tam natychmiast pojawiał się Emanuel Henzelmann. Dziwak, ekscentryk -tak, oczywiście, ale nieszkodliwy, a przy tym pełen wdzięku. Prawdziwy łowca tajemnic.
Teraz, po przejściu na emeryturę, miał na takie zabawy mnóstwo czasu.
Od kilku lat pisywał więc do gazet artykuły, w których demaskował wszelkiej maści oszustów - hipnotyzerów, fałszywych uzdrowicieli, wynalazców mikroskopów akustycznych, konstruktorów silników, które wykorzystywały jako źródło energii wibracje w eterze. Tropił złodziejaszków przebierających się za duchy oraz kawalarzy fabrykujących ślady najdziwniejszych stworzeń.
Nie zawsze na artykułach się kończyło.
Przykład pierwszy z brzegu: głośna była swego czasu historia z lewitującą Włoszką, niejaką Marią Catalani, ulubienicą Paryża, Londynu oraz Wiednia, jak informowały porozklejane na ulicach plakaty. I właśnie Emanuel Henzelmann odkrył, na czym tak naprawdę polega fenomen jej lewitacji. Ukrytą w sąsiednim pomieszczeniu skomplikowaną maszynerię udało mu się zatrzymać dopiero podczas ostatniego pokazu. Leciwa już Włoszka opuściła Kraków ze złamaną ręką i - niegroźnymi na szczęście - obrażeniami głowy, przez co musiała przełożyć terminy amerykańskich występów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz