poniedziałek, 15 lutego 2010

poniedziałek, czyli zimne dłonie

Wczoraj na Ale Kino obejrzałem sobie "Między słowami" młodej Kopolówny. Pora niefortunna, bo między 17 20 a 19 00, w sam raz dla jakiegoś, za przeproszeniem, "Klanu". Ale nawet udało mi się odrobinę skupić. Najbardziej podobał mi się wątek Tokio jako obcego i niezrozumiałego dla bohaterów świata. Złapałem się nawet, że oglądam ten film niczym rasowe kino SF. Tak mniej więcej mogłoby wyglądać miasto z lemowskiego "Powrotu z gwiazd", gdyby się wziąć za ekranizację.
Ciekawym doświadczeniem bywa oglądanie filmu po swojemu. "Między słowami" jako coś bardziej w pobliżu "Solaris" czy " Łowcy androidów". Psychologiczne SF. Albo takie "Pearl Harbor" - doskonała komedia, w życiu się tak nie śmiałem na filmie, pamiętam, że w jakieś Święta była u mnie siostra i przy tym gniocie ryczeliśmy ze śmiechu, wymyślając alternatywne dialogi i motywacje bohaterów. Imperium Zła, grupa groteskowych skośnookich Gargamelów usiłujących zniszczyć neverneverland, świat reklam batoników "merci - podziękuję ci - że jesteś tu" i olejków do opalania. Świat zamieszkały i rozpromieniony przez Benów Afflecków oraz wybranki ich serc.
W takim układzie "Szeregowca Ryana" polecam oglądać jako ekranizację najnowszej gry komputerowej, a jeśli ktoś szuka porządnego horroru - to tylko nieme kino z Rudolfem Valentino.

Już w nocy załapałem się na film o Piotrze Andreszewskim, jednym z najlepszych pianistów młodego pokolenia. Bardzo fajny. Jedna rzecz mnie uderzyła szczególnie: facet nie umie wciąż jeszcze zwalczyć tremy. Miesiące ćwiczeń, poszukiwań na klawiaturze najlepszych rozwiązań interpretacyjnych, a w dniu występu ciało odmawia posłuszeństwa: zimne, trzęsące się dłonie i świadomość, że mimo całej tej pracy, gra się na jakieś 30 % możliwości. Nie zniósłbym takiego napięcia i ciągłego dręczącego poczucia niezadowolenia.
A jednak on się przy tym wyrabia i gra po mojemu świetnie
http://www.youtube.com/watch?v=ucb2vXSVvl0

1 komentarz:

  1. @trema
    Taka moja mała refleksja. Nie bardzo sobie nawet wyobrażam, jak można by zwalczać tremę. No bo z jednej strony, jeśli dla kogoś trema wynika tylko z tego, że występowanie jest dla niego czymś nieznanym, i z tego nieznanego rodzi się obawa, strach i spięcie, to faktycznie, jak już się pozna, o co kaman, to tremy nie ma. Ale z drugiej strony, trema może być wynikiem choćby zwykłej nieśmiałości, albo tego, że nie potrafi się człowiek odciąć od faktu, że inni go słuchają i oceniają (choć przecież są tacy artyści, którzy to umieją, lub raczej: zwyczajnie się zapominają, bo robią miny, improwizują z interpretacją, nie wiedzą, co dzieje się na sali, muzyka ich niesie, ale kto wie, czy to takie pozytywne); wtedy trudno mówić nawet o próbie zwalczania, jedynym ratunkiem jest wykucie na blachę wszystkiego, każdego ruchu palcem, każdej zmiany dynamicznej. A jeśli dla siebie jest się surowym, to tym bardziej klops. I 20 lat choćby codziennych występów nie wystarczy, żeby się oswoić, pełnię formy w postaci _swobody_ osiąga się tylko wtedy, kiedy nikt nie słucha.

    OdpowiedzUsuń