niedziela, 14 lutego 2010

Niedziela, czyli jak poczuć się jak James Joyce

Wczoraj dowiedziałem się, że z początkiem maja polecę do Irlandii. Może nawet posiedzę tam dłużej, popracuję trochę, jak się poszczęści. Miasteczko pod Dublinem. Ponoć urokliwe, nigdy nie byłem w Irlandii, ale zaliczyłem Szkocję, spodziewam się czegoś w podobnym stylu. Fajnie, bo odpocznę od Nowej Huty, polskiej telewizji, a może i od sieci, bo swojego laptopa nie wezmę, a nie wiem, jak z komputerem jest na miejscu.
Słowem, przewietrzę głowę, uporządkuję trochę. Odsapnę od elektroniki i szumu informacyjnego. Nie mówię, że będę mieszkał w chacie z bali, łowił ryby i grał w jakąś odmianę rugby z poczciwymi wiejskimi ludźmi o płomiennorudych czuprynach i dużych zębach ( potem tylko porter w pubie, dziarskie poklepywanie się po plecach i celtycka muzyka), ale na pewno się wyciszę. Tego mi trzeba, bo czasami mam wrażenie, że prowadzę symultanę na kilkunastu szachownicach, a na każdej mam już przegraną partię.
Jeśli Dublin, to oczywiście Leopold Bloom i Stefan Dedalus. Wziąłbym Ulissesa ze sobą, ale cholerstwo ciężkie, a wypadałoby wziąć jeszcze biografię Joyce'a, a ta jeszcze cięższa.
Paradoksalnie Joyce Ulissesa napisał już po wyjeździe z Irlandii, więc równie dobrze mógłbym wczuć się w niego w Trieście, Paryżu czy gdzie go tam jeszcze wywiało (chyba do Szwajcarii). W dodatku mam dziwne podejrzenie, że zrobiono tam z niego i postaci Ulissesa centrum rozrywki na modłę disneyowską, a przewodnicy, wycieczki Japończyków i kubki z Leopoldem Bloomem mnie interesują. Chyba więc znajdę jakąś knajpę, gdzie autor się kiedyś zalał ( a pił tęgo) i złożę mu jeden z najprostszych hołdów, jakie Polak złożyć może Irlandczykowi, czyli zaleję się również.

Na koniec cytat. Joyce opisuje popijawę, jaką studenci medycyny urządzili na porodówce, czekając, aż znajoma urodzi. Wszystko w stylu mocno archaicznym. Bo wraz z narodzinami dziecka rodzi się w tym fragmencie język angielski. A więc zwykły stół, sztućce, szklanki, pudełko sardynek i alkohol nie wyglądają na tak znowu zwykłe.

"A w zamku owym stół postawiono z drzewa brzozowego z Finlandyi, a podtrzymywało go karłów czworo, wszelako ni jeden z nich nie poruszy się więcy, jako że czar na nich rzucono. A na stole owym straszliwe miecze i noże, wykonane z mozołem w pieczarze wielkiej przez demony, z płomienia białego, a osadzone są w rogi bawołów i jeleni, rozmnożonych tam ponad wszelkie podziwienie. A były tam naczynia magią Mahounda czarami uformowane z piasku morskiego i powietrza, w które dmie on, aby się zapieniły (...) . A było w miejscu onym puzdro srebrne, sztuką otworzyć się dające, a w nim ryby przedziwne spoczywały, głów nie mające, chocia niedowiarkowie rzeką, iże rzecz ta być nie może, póki nie ujrzą, iże prawdziwie jest im na przekór.(...) A cudownością takoż było widzieć w zamku zaczyn jaki mocą czarnoksięską tam sporządzają z urodzajnych ziaren pszenicznych chaldejskich, z pomocą gniewnych duchów, które są weń zaklęte, wzrastający, póki nie spęcznieje jako góra rozległa. A wyuczyli oni węże tam, aby wychodziły z ziemi nawijając się na wysokie tyki, i z łuski wężów onych wywar warzą jako miód".

Tyle o tym, co mieli na imprezie.

Przekład, rzecz jasna, Macieja Słomczyńskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz