W ramach poszukiwania inspiracji czytałem sobie Borgesa i jestem zaskoczony, jak się te opowiadania i eseje postarzały, jak z tego uleciał cały gaz. Paradoksy, które nikogo już chyba nie zadziwią, jakieś sztuczne, książkowe, papierowe duperele. Po lekturze każdego utworu wzruszałem ramionami i mówiłem sobie w duchu: "Fajnie, ale co z tego?". Czas jako labirynt, biblioteka, wymyślone kraje - na wesoło można by się tym jeszcze bawić. A tu ani śmieszy, ani przeraża głębią, układanie pasjansa, sztuka Origami i nic więcej. O ileż ciekawsze są rozmyślania Lema. Nie ma porównania w ogóle pomiędzy tymi dwoma pisarzami. To, że Borges jest tak ceniony, wynika chyba stąd, że Lem jeszcze jednak za mało znany wśród intelektualistów pozafantastycznych. Z tych Argentyńczyków zdecydowanie mocniejszy jest dla mnie Cortazar.
Dumam też nad tym, jak mało w fantastyce prywatnych mitologii, a mnóstwo prefabrykatów w postaci elfów, cyborgów, obcych, czarowników itp. U Kafki anioły i diabły nie przypominały tych z jasełek ani średniowiecza, nosiły meloniki i siedziały w kancelariach, u Kantora parasole ikoła rowerowe nabierały metafizycznych znaczeń. Stasiuk nadaje cechy mityczne prostym chłopom z Galicji itp. A u nas zawsze bez wyobraźni. Hal Duncan zaliczany do czołówki nowej SF opisuje piekło jakby żył w 13 wieku.
No więc zastanawiam się, jaką mitologię można by stworzyć dla współczesnej Nowej Huty np. Jakie przedmioty i postacie mogłyby przyjąć rolę archetypów, demonów, aniołów.
Czy diabełki biegają w dresach czy raczej siedzą w bankach? Czy raj przypomina galerię handlową czy serial o młodych prawniczkach. Te skojarzenia są oczywiście banalne, trzeba by się bardziej postarać, ale już żadnych wampirów, aniołów ze skrzydłami czy psychopatów nie chcę.
wtorek, 9 marca 2010
sobota, 6 marca 2010
A jednak lans na całego
W duchu poprzedniego wpisu pozwolę sobie na bezczelny lans. Wczoraj przyszła paczka z moimi książkami, w księgarniach za tydzień, więc jeśli ktoś nie ma pojęcia, co to jest, to zasampluję pierwszymi stronami pierwszego rozdziału. To moja wizja powieści przygodowej, trochę zakręcona może, ale przyjemnie się pisało.
"Ctene damy, jest vam kour z doutniku oblizny? Szanowne panie, czy dym z cygar jest wam przykry?
Nawet podczas jazdy dorożką, co często trwa nie dłużej niż kilka minut, Emanuel Henzelmann nie marnował czasu. Grunt to dobra organizacja pracy, powtarzał zawsze. Zamiast bezmyślnie gapić się na inne powozy, szyldy mijanych sklepów czy też cylindry i kapelusze przechodniów, emerytowany komisarz ck policji odczytywał na głos co trudniejsze słówka oraz zwroty z rozłożonego na rozchybotanych kolanach podręcznika.
Czynił tak już od tygodnia, zgodnie zresztą z planem, jaki sobie ułożył. Postanowił bowiem nauczyć się języka czeskiego, pracując nad nim codziennie, ale - uwaga! - poświęcając mu tylko tyle czasu, ile spędzał w krakowskich dorożkach.
To na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niewiele.
Lecz jeśli po miesiącu czy dwóch - przekonywał Emanuel sceptycznie nastawionych przyjaciół - dodamy do siebie te rozproszone minuty, to w rezultacie otrzymamy kilka dobrych godzin nauki.
To zupełnie tak jak z samą jazdą: przeciętnie człowiek spędza w dorożkach od piętnastu do dwudziestu minut dziennie i po kilku latach okazuje się, że przebył dystans równy odległości z Krakowa do Delhi. Albo gdzieś na Syberię. W nauce ważna jest oczywiście systematyczność. Podobno pewien brytyjski pułkownik - notabene dowodzący garnizonem właśnie w północnych Indiach - przetłumaczył na angielski "Eneidę", pracując nad tekstem wyłącznie w trakcie wypalania poobiedniego cygara.
Taki przykład z pewnością przemawia do wyobraźni.
W szczególności zaś do wyobraźni samego Emanuela Henzelmanna, który wykorzystywał każdą okazję, aby urozmaicić sobie monotonne życie wdowca.
Tego czwartkowego przedpołudnia - był koniec listopada 1879 roku, pachniało dymem węglowym i wilgotnymi liśćmi - emerytowany policjant złapał dorożkę na ulicy Świętej Anny i kazał się zawieźć do zakładu fotograficznego Walerego Rzewuskiego, czyli na ulicę Kolejową.
To był spory kawałek drogi, toteż pod rozłożoną budą dorożki Emanuel mógł spokojnie dokończyć piąty rozdział podręcznika (hotel) i powtórzyć słówka związane z pogodą oraz dokładaniem przez służbę drew do pieca.
Natychmiast po wejściu do pojazdu i usadowieniu się na skórzanym siedzeniu założył na nos binokle w stalowej oprawie, wyjął z teczki książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie.
-Vezmete podusku pryc! Proszę wziąć poduszkę precz.
Dorożkarzowi wydawało się, że słowa te skierowane są do niego, lecz pasażer niecierpliwym gestem nakazał mu jechać. Fakier uchylił więc tylko uprzejmie wyrudziałego melonika i chwycił za bat.
-To je mizerny ohen. To nędzny ogień.
Kopyta zastukały o bruk, dorożka ruszyła.
-Tlakomer padl. Barometr idzie w dół.
Zanim wjechali z turkotem na połyskujący wilgocią i niemal pusty o tej porze Rynek Główny, Emanuel Henzelmann pochłonięty był już całkowicie zawiłościami czeskiej mowy. Nie zauważył, kiedy minęli Sukiennice i kościółek Świętego Bartłomieja. Dopiero gdy jedno z kół dorożki podskoczyło na wyboju, rozejrzał się wokół lekko nieprzytomnym wzrokiem. Konie, stukając miarowo o bruk, wjeżdżały w ulicę Sienną, gdzie pachniały pieczone na blachach kasztany. Po lewej widać już było przykryte gontowymi dachami stragany Małego Rynku.
Uspokojony Emanuel wrócił do powtarzania słówek.
-Potrebuji zouvak! Proszę o chłopca do butów.
Ktoś, kto by nie znał Emanuela Henzelmanna, zapewne dałby się zwieść jego młodzieńczemu wyglądowi. Emerytowany policjant sprawiał wrażenie dużo młodszego, niż był w istocie: wysportowana szczupła sylwetka, ciemne włosy przetykane tylko gdzieniegdzie srebrnymi nitkami siwizny, no i to bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi, spojrzenie, pod wpływem którego niejeden przestępca całkowicie tracił rezon.
Nie wyglądał również na ekscentryka, chociaż - co tu dużo kryć - niewątpliwie był ekscentrykiem.
Prawdopodobnie wszyscy w mieście wiedzieli o jego osobliwych pasjach. Naturalnie odrobinę się z niego podśmiewano, że dziwak, że ciągle szuka wczorajszego dnia. Rzeczywiście, gdzie tylko działo się coś niezwykłego, tam natychmiast pojawiał się Emanuel Henzelmann. Dziwak, ekscentryk -tak, oczywiście, ale nieszkodliwy, a przy tym pełen wdzięku. Prawdziwy łowca tajemnic.
Teraz, po przejściu na emeryturę, miał na takie zabawy mnóstwo czasu.
Od kilku lat pisywał więc do gazet artykuły, w których demaskował wszelkiej maści oszustów - hipnotyzerów, fałszywych uzdrowicieli, wynalazców mikroskopów akustycznych, konstruktorów silników, które wykorzystywały jako źródło energii wibracje w eterze. Tropił złodziejaszków przebierających się za duchy oraz kawalarzy fabrykujących ślady najdziwniejszych stworzeń.
Nie zawsze na artykułach się kończyło.
Przykład pierwszy z brzegu: głośna była swego czasu historia z lewitującą Włoszką, niejaką Marią Catalani, ulubienicą Paryża, Londynu oraz Wiednia, jak informowały porozklejane na ulicach plakaty. I właśnie Emanuel Henzelmann odkrył, na czym tak naprawdę polega fenomen jej lewitacji. Ukrytą w sąsiednim pomieszczeniu skomplikowaną maszynerię udało mu się zatrzymać dopiero podczas ostatniego pokazu. Leciwa już Włoszka opuściła Kraków ze złamaną ręką i - niegroźnymi na szczęście - obrażeniami głowy, przez co musiała przełożyć terminy amerykańskich występów.
"Ctene damy, jest vam kour z doutniku oblizny? Szanowne panie, czy dym z cygar jest wam przykry?
Nawet podczas jazdy dorożką, co często trwa nie dłużej niż kilka minut, Emanuel Henzelmann nie marnował czasu. Grunt to dobra organizacja pracy, powtarzał zawsze. Zamiast bezmyślnie gapić się na inne powozy, szyldy mijanych sklepów czy też cylindry i kapelusze przechodniów, emerytowany komisarz ck policji odczytywał na głos co trudniejsze słówka oraz zwroty z rozłożonego na rozchybotanych kolanach podręcznika.
Czynił tak już od tygodnia, zgodnie zresztą z planem, jaki sobie ułożył. Postanowił bowiem nauczyć się języka czeskiego, pracując nad nim codziennie, ale - uwaga! - poświęcając mu tylko tyle czasu, ile spędzał w krakowskich dorożkach.
To na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niewiele.
Lecz jeśli po miesiącu czy dwóch - przekonywał Emanuel sceptycznie nastawionych przyjaciół - dodamy do siebie te rozproszone minuty, to w rezultacie otrzymamy kilka dobrych godzin nauki.
To zupełnie tak jak z samą jazdą: przeciętnie człowiek spędza w dorożkach od piętnastu do dwudziestu minut dziennie i po kilku latach okazuje się, że przebył dystans równy odległości z Krakowa do Delhi. Albo gdzieś na Syberię. W nauce ważna jest oczywiście systematyczność. Podobno pewien brytyjski pułkownik - notabene dowodzący garnizonem właśnie w północnych Indiach - przetłumaczył na angielski "Eneidę", pracując nad tekstem wyłącznie w trakcie wypalania poobiedniego cygara.
Taki przykład z pewnością przemawia do wyobraźni.
W szczególności zaś do wyobraźni samego Emanuela Henzelmanna, który wykorzystywał każdą okazję, aby urozmaicić sobie monotonne życie wdowca.
Tego czwartkowego przedpołudnia - był koniec listopada 1879 roku, pachniało dymem węglowym i wilgotnymi liśćmi - emerytowany policjant złapał dorożkę na ulicy Świętej Anny i kazał się zawieźć do zakładu fotograficznego Walerego Rzewuskiego, czyli na ulicę Kolejową.
To był spory kawałek drogi, toteż pod rozłożoną budą dorożki Emanuel mógł spokojnie dokończyć piąty rozdział podręcznika (hotel) i powtórzyć słówka związane z pogodą oraz dokładaniem przez służbę drew do pieca.
Natychmiast po wejściu do pojazdu i usadowieniu się na skórzanym siedzeniu założył na nos binokle w stalowej oprawie, wyjął z teczki książkę i otworzył ją na zaznaczonej stronie.
-Vezmete podusku pryc! Proszę wziąć poduszkę precz.
Dorożkarzowi wydawało się, że słowa te skierowane są do niego, lecz pasażer niecierpliwym gestem nakazał mu jechać. Fakier uchylił więc tylko uprzejmie wyrudziałego melonika i chwycił za bat.
-To je mizerny ohen. To nędzny ogień.
Kopyta zastukały o bruk, dorożka ruszyła.
-Tlakomer padl. Barometr idzie w dół.
Zanim wjechali z turkotem na połyskujący wilgocią i niemal pusty o tej porze Rynek Główny, Emanuel Henzelmann pochłonięty był już całkowicie zawiłościami czeskiej mowy. Nie zauważył, kiedy minęli Sukiennice i kościółek Świętego Bartłomieja. Dopiero gdy jedno z kół dorożki podskoczyło na wyboju, rozejrzał się wokół lekko nieprzytomnym wzrokiem. Konie, stukając miarowo o bruk, wjeżdżały w ulicę Sienną, gdzie pachniały pieczone na blachach kasztany. Po lewej widać już było przykryte gontowymi dachami stragany Małego Rynku.
Uspokojony Emanuel wrócił do powtarzania słówek.
-Potrebuji zouvak! Proszę o chłopca do butów.
Ktoś, kto by nie znał Emanuela Henzelmanna, zapewne dałby się zwieść jego młodzieńczemu wyglądowi. Emerytowany policjant sprawiał wrażenie dużo młodszego, niż był w istocie: wysportowana szczupła sylwetka, ciemne włosy przetykane tylko gdzieniegdzie srebrnymi nitkami siwizny, no i to bystre spojrzenie spod krzaczastych brwi, spojrzenie, pod wpływem którego niejeden przestępca całkowicie tracił rezon.
Nie wyglądał również na ekscentryka, chociaż - co tu dużo kryć - niewątpliwie był ekscentrykiem.
Prawdopodobnie wszyscy w mieście wiedzieli o jego osobliwych pasjach. Naturalnie odrobinę się z niego podśmiewano, że dziwak, że ciągle szuka wczorajszego dnia. Rzeczywiście, gdzie tylko działo się coś niezwykłego, tam natychmiast pojawiał się Emanuel Henzelmann. Dziwak, ekscentryk -tak, oczywiście, ale nieszkodliwy, a przy tym pełen wdzięku. Prawdziwy łowca tajemnic.
Teraz, po przejściu na emeryturę, miał na takie zabawy mnóstwo czasu.
Od kilku lat pisywał więc do gazet artykuły, w których demaskował wszelkiej maści oszustów - hipnotyzerów, fałszywych uzdrowicieli, wynalazców mikroskopów akustycznych, konstruktorów silników, które wykorzystywały jako źródło energii wibracje w eterze. Tropił złodziejaszków przebierających się za duchy oraz kawalarzy fabrykujących ślady najdziwniejszych stworzeń.
Nie zawsze na artykułach się kończyło.
Przykład pierwszy z brzegu: głośna była swego czasu historia z lewitującą Włoszką, niejaką Marią Catalani, ulubienicą Paryża, Londynu oraz Wiednia, jak informowały porozklejane na ulicach plakaty. I właśnie Emanuel Henzelmann odkrył, na czym tak naprawdę polega fenomen jej lewitacji. Ukrytą w sąsiednim pomieszczeniu skomplikowaną maszynerię udało mu się zatrzymać dopiero podczas ostatniego pokazu. Leciwa już Włoszka opuściła Kraków ze złamaną ręką i - niegroźnymi na szczęście - obrażeniami głowy, przez co musiała przełożyć terminy amerykańskich występów.
czwartek, 4 marca 2010
Drapieżnik w akcji
Na fajny opis trafiłem w albumie "Polski Outdoor. Reklama w przestrzeni publicznej":
" Reklama zewnętrzna przypomina rozbuchaną tropikalną dżunglę. Jeśli tylko może, zapuszcza korzenie w najdrobniejszych szczelinach, zajmuje każdą odrobinę wolnej przestrzeni. Strzela w górę drzewami billboardów, pokrywa ściany i płoty pnączami bannerów, obrasta latarnie i słupy mchem ogłoszeń, rzuca liście ulotek, pączkuje dziesiątkami odmian i gatunków. Z wolna, lecz nieustępliwie pochłania całe miasta, porasta pobocza dróg, zasłania światło w mieszkaniach, rozpełza się na parki, plaże, stoki narciarskie. Nie oszczędza zabytków, kościołów, cmentarzy, muzeów, pomników, szkół czy miejsc pamięci".
Kurcze, brzmi to jak fragment jednej z tych pierwszych apokaliptycznych powieści Ballarda. Coś w tym jest. W dodatku próbuje się to dziadostwo dostać do mojego mieszkania: wystaje ze skrzynki pocztowej, leży na wycieraczce, wysypuje się z gazety. Cały świat chce mi coś sprzedać, i to bardzo chce. Codziennie banki oferują mi kredyty poprzez pocztę internetową, co otworzę jakiś portal, to przesłania go reklama, której nie sposób skasować, przynajmniej dwa razy w tygodniu ktoś do mnie dzwoni oferując naczynia do gotowania na parze( już mam), komplet pościeli wełnianej, ubezpieczenie, nową kablówkę. Nie wystarczy powiedzieć, że mnie to nie interesuje, bo za tydzień zadzwonią i tak.
Mógłbym się dalej wściekać i rzucać kamieniami, ale właśnie uświadomiłem sobie, że i ja nie bez winy.
Otóż kiedy np. wysyłam jakiś tekst do redakcji, to kiedy nie dostaję odpowiedzi, wysyłam go jak gdyby nigdy nic po raz drugi. Tym sposobem publikowałem np. w NF, bo odpowiedzi otrzymywałem dopiero po powtórnym przesłaniu. A więc narzucałem się jak jakiś bank ze swoim kredytem. Co więcej, na forum SFFH o dłuższego już czasu daję ludziom po oczach okładkami swoich książek. Mam nawet stosowne koszulki z nadrukami, a więc jestem już chodzącym bannerem. Myśl ta jest poniekąd pokrzepiająca. Nie jestem już tylko ofiarą w tej dżungli, ale również drapieżnikiem. Być może mikrodrapieżnikiem, wielkości listka, ale zawsze coś. Polować to my, a nie na nas.
" Reklama zewnętrzna przypomina rozbuchaną tropikalną dżunglę. Jeśli tylko może, zapuszcza korzenie w najdrobniejszych szczelinach, zajmuje każdą odrobinę wolnej przestrzeni. Strzela w górę drzewami billboardów, pokrywa ściany i płoty pnączami bannerów, obrasta latarnie i słupy mchem ogłoszeń, rzuca liście ulotek, pączkuje dziesiątkami odmian i gatunków. Z wolna, lecz nieustępliwie pochłania całe miasta, porasta pobocza dróg, zasłania światło w mieszkaniach, rozpełza się na parki, plaże, stoki narciarskie. Nie oszczędza zabytków, kościołów, cmentarzy, muzeów, pomników, szkół czy miejsc pamięci".
Kurcze, brzmi to jak fragment jednej z tych pierwszych apokaliptycznych powieści Ballarda. Coś w tym jest. W dodatku próbuje się to dziadostwo dostać do mojego mieszkania: wystaje ze skrzynki pocztowej, leży na wycieraczce, wysypuje się z gazety. Cały świat chce mi coś sprzedać, i to bardzo chce. Codziennie banki oferują mi kredyty poprzez pocztę internetową, co otworzę jakiś portal, to przesłania go reklama, której nie sposób skasować, przynajmniej dwa razy w tygodniu ktoś do mnie dzwoni oferując naczynia do gotowania na parze( już mam), komplet pościeli wełnianej, ubezpieczenie, nową kablówkę. Nie wystarczy powiedzieć, że mnie to nie interesuje, bo za tydzień zadzwonią i tak.
Mógłbym się dalej wściekać i rzucać kamieniami, ale właśnie uświadomiłem sobie, że i ja nie bez winy.
Otóż kiedy np. wysyłam jakiś tekst do redakcji, to kiedy nie dostaję odpowiedzi, wysyłam go jak gdyby nigdy nic po raz drugi. Tym sposobem publikowałem np. w NF, bo odpowiedzi otrzymywałem dopiero po powtórnym przesłaniu. A więc narzucałem się jak jakiś bank ze swoim kredytem. Co więcej, na forum SFFH o dłuższego już czasu daję ludziom po oczach okładkami swoich książek. Mam nawet stosowne koszulki z nadrukami, a więc jestem już chodzącym bannerem. Myśl ta jest poniekąd pokrzepiająca. Nie jestem już tylko ofiarą w tej dżungli, ale również drapieżnikiem. Być może mikrodrapieżnikiem, wielkości listka, ale zawsze coś. Polować to my, a nie na nas.
wtorek, 2 marca 2010
Wierzby, bociany i kaszlenie krwią, czyli Chopin po naszemu
Wczoraj na tvp Kultura "Pragnienie miłości".
Oto co my sami wyrabiamy z biednym Chopinem, większych szkód nie zrobiliby nam ani Niemce, ani ruskie. Brak mi słów po tym filmie. 200 lat tworzenia w Polsce żałosnej, sentymentalnej kukły kompozytora tutaj znalazło swe ukoronowanie. Dochodzę do smutnego wniosku, że Chopin był po prostu za wielki jak na Polskę. Nie miał tu godnych poprzedników, ani godnych kontynuatorów, był wybrykiem natury, czymś, co w tym klimacie kulturalnym nie miało prawa zakwitnąć. Zaraz więc po jego śmierci trzeba go było sprowadzić do naszego poziomu - z Fryderyka zrobić Frycka, otoczyć wierzbami, bocianami, Powstaniem Listopadowym, wszystkim tym, co w naszym mniemaniu jest wielkie. Bo polskie. Zdobycze czysto artystyczne przejęli po Chopinie cudzoziemcy - Liszt, Skriabin, Wagner, Rachmaninow, Debussy, Ravel. My z tej lekcji zapamiętaliśmy "polonezowy krok", mazurkowe "hop-sasa", Moskali przy armatach i rzewne melodie snute w tęsknocie za ojczyzną. Urobiliśmy sobie takiego Chopina, jaki do nas pasuje.
Tymczasem to był kosmopolita, twardy gracz robiący karierę na zachodzie, z którym śmiało mogliby się utożsamiać dzisiejsi młodzi ludzie pracujący w wielkich zagranicznych firmach. To nie była zbolała sierota, pielęgnująca polskie kompleksy, tylko czołówka artystyczna tamtej epoki. Narzucił się światu za pomocą swojej sztuki, w której nie czuł żadnych kompleksów. Cały świat go wielbi nie za bociany i powstania, nie za polskość, tylko za muzyczny geniusz. Nie ma żadnej "polskości" w etiudach, walcach, sonatach, scherzach, po co mu dorabiamy tę gębę? Sztuka jest ponad narodami, nie leczmy swoich kompleksów tworząc z Chopina figurkę z cepelii.
Autorzy filmu stworzyli dodatkowo jakąś odpychającą postać pajaca, wiecznie z muchami w nosie, pozbawionego poczucia humoru czy dystansu do siebie. Sądząc zapewne, że taka rozkapryszona gwiazda lepiej pasuje do stereotypu geniusza. Wystarczy przeczytać jego listy, żeby dowiedzieć się, jak dalekie to od prawdy, jak bardzo ludzki był. Ten film to porażka pod każdym względem. Nawet konsultantów muzycznych nie chciało się nikomu zatrudnić, więc Chopin albo odgrywa utwory, których jeszcze nie miał prawa napisać, albo malowniczo komponuje takie, które zgodnie z chronologią filmu wydać powinien już przynajmniej 10 lat temu.
A jako leitmotiv towarzyszy nam sentymentalny walczyk, którego sam kompozytor nie zgodził się wydać, ale pielęgnujący za to stereotyp, że muzyka jego jest albo "polonezowo" polska, albo przynajmniej ckliwa i sentymentalna jak popowe ballady. Wcale taka nie jest. Jest drapieżna, nowoczesna, często brutalna, nie na darmo czerpał z niej i czerpie jazz. Ale to już nie interesuje autorów, serwujących schemat: George Sand, Majorka, gruźlica, sentymentalizm, "geniusz" i tęsknota. Zbrodnia, i tyle.
Oto co my sami wyrabiamy z biednym Chopinem, większych szkód nie zrobiliby nam ani Niemce, ani ruskie. Brak mi słów po tym filmie. 200 lat tworzenia w Polsce żałosnej, sentymentalnej kukły kompozytora tutaj znalazło swe ukoronowanie. Dochodzę do smutnego wniosku, że Chopin był po prostu za wielki jak na Polskę. Nie miał tu godnych poprzedników, ani godnych kontynuatorów, był wybrykiem natury, czymś, co w tym klimacie kulturalnym nie miało prawa zakwitnąć. Zaraz więc po jego śmierci trzeba go było sprowadzić do naszego poziomu - z Fryderyka zrobić Frycka, otoczyć wierzbami, bocianami, Powstaniem Listopadowym, wszystkim tym, co w naszym mniemaniu jest wielkie. Bo polskie. Zdobycze czysto artystyczne przejęli po Chopinie cudzoziemcy - Liszt, Skriabin, Wagner, Rachmaninow, Debussy, Ravel. My z tej lekcji zapamiętaliśmy "polonezowy krok", mazurkowe "hop-sasa", Moskali przy armatach i rzewne melodie snute w tęsknocie za ojczyzną. Urobiliśmy sobie takiego Chopina, jaki do nas pasuje.
Tymczasem to był kosmopolita, twardy gracz robiący karierę na zachodzie, z którym śmiało mogliby się utożsamiać dzisiejsi młodzi ludzie pracujący w wielkich zagranicznych firmach. To nie była zbolała sierota, pielęgnująca polskie kompleksy, tylko czołówka artystyczna tamtej epoki. Narzucił się światu za pomocą swojej sztuki, w której nie czuł żadnych kompleksów. Cały świat go wielbi nie za bociany i powstania, nie za polskość, tylko za muzyczny geniusz. Nie ma żadnej "polskości" w etiudach, walcach, sonatach, scherzach, po co mu dorabiamy tę gębę? Sztuka jest ponad narodami, nie leczmy swoich kompleksów tworząc z Chopina figurkę z cepelii.
Autorzy filmu stworzyli dodatkowo jakąś odpychającą postać pajaca, wiecznie z muchami w nosie, pozbawionego poczucia humoru czy dystansu do siebie. Sądząc zapewne, że taka rozkapryszona gwiazda lepiej pasuje do stereotypu geniusza. Wystarczy przeczytać jego listy, żeby dowiedzieć się, jak dalekie to od prawdy, jak bardzo ludzki był. Ten film to porażka pod każdym względem. Nawet konsultantów muzycznych nie chciało się nikomu zatrudnić, więc Chopin albo odgrywa utwory, których jeszcze nie miał prawa napisać, albo malowniczo komponuje takie, które zgodnie z chronologią filmu wydać powinien już przynajmniej 10 lat temu.
A jako leitmotiv towarzyszy nam sentymentalny walczyk, którego sam kompozytor nie zgodził się wydać, ale pielęgnujący za to stereotyp, że muzyka jego jest albo "polonezowo" polska, albo przynajmniej ckliwa i sentymentalna jak popowe ballady. Wcale taka nie jest. Jest drapieżna, nowoczesna, często brutalna, nie na darmo czerpał z niej i czerpie jazz. Ale to już nie interesuje autorów, serwujących schemat: George Sand, Majorka, gruźlica, sentymentalizm, "geniusz" i tęsknota. Zbrodnia, i tyle.
Subskrybuj:
Posty (Atom)